Walentynki z panem C.
Ten temat nie posiada streszczenia.
Aktualnie ten wątek przeglądają: 1 gości
Subskrybuj ten wątek Odpowiedź
Szczery

Imperator

Licznik postów: 1,822

Szczery, 28-01-2012, 07:12
Poniżej znajduje się praca, z której osobiście jestem najmniej zadowolony. Po pierwsze: z powodu narzuconego przez konkurs tematu, który brzmiał 'Walentynki na Thousand Sunny', a więc wymagał użycia głównych postaci serii, czego zawsze unikam jak ognia. Po drugie: z powodu ścisłego ograniczenia objętości do trzech stron w wordzie, co nawet po maksymalnym wykorzystaniu przestrzeni zmusiło mnie do fatalnego skrócenia pracy, co nigdy nie działa pozytywnie na jej jakość. Zrobiłem jednak co mogłem, tutaj są natomiast tego efekty.


Tytuł: "Walentynki z panem C." (wiem, kreatywność tytułu nie powala)
Kategoria wiekowa: Ciężko mi stwierdzić, ale może dla bezpieczeństwa uznam że 15+
Opis: Praca humorystyczna, stworzona przeze mnie na konkurs walentynkowy. Nowy załogant (gościnnie: Caribou, zawsze chciałem drania w załodze) wykorzystuje okazję jaką jest Święto Zakochanych, do posiania odrobiny zamętu i stworzenia komedii omyłek.
Ostrzeżenia: Z racji tego, że to moja pierwsza i chyba jedyna próba napisania czegoś z załogą, zapewne można się tu spodziewać OOC. Ponadto pojawiają się mniej lub bardziej subtelne aluzje o podłożu seksualnym, nie zawsze hetero (jednak ze stanowczym pominięciem jakiejkolwiek konkretnej 'akcji'). Dodatkowo jest to swoista alternatywa na temat : Gdyby w załodze był Caribou.
Status: One-Shot.



Nie można powiedzieć, żeby plan sam w sobie był zły. Ależ nie, przecież nie ma nic złego w delikatnym popchnięciu spraw do przodu, aby połączyć cudownym, ciepłym uczuciem wszelkie samotne dusze na tym statku. Czyż nie zostało powiedziane przez mesjasza, że winniśmy wszyscy miłować się nawzajem? Bowiem cóż niewłaściwego mogło być w planie, który czyni Thousand Sunny lepszym miejscem, miejscem pełnym miłości?
Wszystko, jeśli towarzyszą mu złe intencje. A tych Mokrowłosy Caribou miał sporo. Chaos, strach i bezmyślna komedia omyłek, to były cele które mu przyświecały kiedy organizował załodze Słomianych Kapeluszy niezapomniany dzień Świętego Walentego. Ale w końcu… miał do tego prawo, prawda? Jest tym złym na statku, który zawsze się zachowuje nieodpowiednio, i którego reszta załogantów za to w porę przywołuje do porządku, prawda? Taka była niepisana zasada. Więc dlaczego teraz te przygłupy szaleją po ładowni roztrzaskując jedną beczkę za drugą, nieuchronnie zbliżając się do tej, w której skrywa się on?
Caribou zadrżał, słysząc coraz głośniejsze trzaski łamanego drewna. Jak nic Luffy znów go stłucze… A przecież chciał się tylko trochę pośmiać…

Cała ta paskudna sprawa zaczęła się dzień wcześniej, kiedy rozwalony na kanapie pod podkładem Caribou oddawał się swojemu ulubionemu zajęciu, jakim było obserwowanie ponętnego ciała nawigatorki w trakcie jej codziennych zajęć. Wtedy to właśnie jego uwagę od jej krągłości odwrócił krótki dialog między nią a tym szopem-doktorem.
- Nami… - lekarz który akurat pomagał dziewczynie w zaniesieniu nowych książek do jej kajuty, spojrzał ponad stosem woluminów na ścienny kalendarz – Jutro kolejna data ma inny kolor… dlaczego?
- Tak? Co my tu mamy…? – Nawigatorka rzuciła szybkie spojrzenie w stronę kalendarza – Czternasty Luty.. Ach, to będą Walentynki.
- Walen…tynki? – Mały szop podjął się próby odgadnięcia cóż kryje się pod tą nazwą, ale najwyraźniej przegrał tą batalię w swym rozumku – A co to takiego?
- To taki… dzień dla zakochanych – odparła z uśmiechem ognistowłosa ozdoba statku, po czym wątek najwyraźniej uległ wyczerpaniu.
Zaś bezczelny uśmiech na obliczu Mokrowłosego, wbrew wszelkim prawom anatomicznym zdołał jeszcze bardziej się rozszerzyć. Walentynki, co? To otwierało spore możliwości… W końcu od paru dni nie zrobił nic niecnego… Pora więc wziąć się do roboty!

Z pomocą Caribou przyszły jego staranne obserwacje załogi, jakie prowadził od momentu zaokrętowania na statku. Obserwacje, które służyły opracowywaniu najskuteczniejszych sposobów na zdradzenie, oszukanie i krwawe rozprawienie się z każdym ze Słomianych Kapeluszy. Och, nie robił tego, oczywiście. W końcu teraz to była jego załoga. Nie lubił ich, ani oni nie lubili jego, jednak w pewnym zdającym egzamin sensie byli to jego nakama, zabicie ich nie wchodziło więc w grę. Mimo to lubił zawsze mieć w zanadrzu jakiś przebiegły, złowieszczy plan. Tak o, żeby nie wyjść z wprawy.
Znając mniej więcej rozkład relacji i nawyków poszczególnych załogantów, Caribou mógł zaszyć się w ładowni z piórem i kilkoma arkuszami papieru, aby przystąpić do tak uwielbianego przez siebie knucia. Sięgając językiem w zamyśleniu do swej brwi, zastanowił się kto powinien stać się jego pierwszym celem. Gumiak? Wygląda na takiego, co nie załapie o co w tym chodzi. Zielonowłosy głąb? Niee, na niego trzeba będzie czegoś specjalnego. Kuk-erosoman? Za łatwe. Hmmm… Może więc nosaty? Taak… Będzie jak znalazł. Pirat zachichotał skrzekliwie i oblizując lekko stalówkę pióra rozpoczął pisanie pierwszej walentynki.

Różowa koperta o subtelnym zapachu skórki pomarańczowej czekała już na Usoppa w jego skrzynce z narzędziami. Caribou w myślach raz za razem gratulował sobie efektu zapachowego. Planował co prawda uzupełnić go skradzionymi od nawigatorki perfumami, ale w pełni usatysfakcjonowało go samo pozbawienie papeterii zapachu stęchłych bagien. Teraz zaś ukryty za workami z ziemią dla roślin nosatego, mógł obserwować jego reakcję.
- A to co…? – Zdziwiony Usopp rozdarł kopertę i szybko przemknął wzrokiem po pochyłym, krągłym piśmie. Zarumienił się mocno, po czym przeczytał kartkę jeszcze raz, tym razem z większą uwagą. Caribou niemalże spodziewał się pary uchodzącej z uszu strzelca. – Że niby co mi chce zrobić jutro w swojej kajucie? I po co jej do tego bita śmietana, żreć po tym będzie czy co…?
Caribou ledwie zdołał stłumić rechot, gdy wyraźnie spocony Usopp zdjął z głowy czapkę i otarł nią czoło, patrząc z niedowierzaniem na walentynkę.
- To musi być jakiś żart, Nami nigdy by do mnie nic nie poczuła… Pewnie to tania zagrywka tego Caribou… - mnąc kartkę w dłoni nosaty zdołał się nieco uspokoić, czym na chwilę zmroził krew w żyłach pirata. Na szczęście po chwili samonapędzająca się machina samouwielbienia Usoppa znów poszła w ruch, a zgnieciona walentynka została na powrót rozprostowana – Ale z drugiej strony… Nie da się ukryć że zmężniałem przez te dwa lata… Widać nowy Usopp zwrócił jej uwagę, hell yeah! Hmmm i na Shaobody tak chętnie przytuliła mnie do swojej… do swoich…
Więcej nie było trzeba. Pierwsza ofiara dała złapać się Caribou w jego sieć intrygi. Teraz nadeszła pora na dostarczenie kolejnych dwóch liścików…

- Rrrany, co się dzieje z tym palantem? – Zirytowana nawigatorka zeszła pod pokład, gdzie przy książce z półkami stała Robin, najwyraźniej szukająca jakiegoś tytułu – Gapi się na mnie dziwnie cały dzień, jakby chciał coś powiedzieć a się wstydził… Wczoraj jeszcze zachowywał się normalnie a dzisiaj robi się cały czerwony i radosny ledwo się pojawię…
- Och, myślałam że to normalny stan u Sanjiego-kuna – odparła Robin, najwyraźniej też czymś zatroskana – Nie widziałaś może tego tomu biologii o rozmnażaniu organizmów żywych?
- Sanji? A… nie, mówiłam o Usoppie. A tą książkę chyba widziałam za drugim tomem „Geografii dla Bardzo, Bardzo, Bardzo Zaawansowanych”, dolna półka. Na co Ci ona…?
- Obawiam się, że czeka mnie trudna rozmowa z naszym lekarzem, o tym do czego dwa różne gatunki są przystosowane, a do czego nie… - Nico Robin, jako osoba która dostała drugą kartkę (wypisaną krzywymi, dziecięcymi literami, zawierającą parę błędów ortograficznych), westchnęła ciężko i ze znalezionym tomem ruszyła do swego pokoju – Wolę się do niej dobrze przygotować.
Wyraźnie skołowana nawigatorka została sama w pokoju, po czym po krótkim namyśle otworzyła drzwi do gabinetu medyka.
- Chopper, nie chcesz o czymś… - zaczęła, ale przerwał jej krzyk szopa.
- Nami! Nie wchodź tutaj! I tak ledwo udaje mi się go utrzymać przy życiu!- Na podłodze obok uwijającego się jak w ukropie szopa leżał ero-kuk, z obliczem zalanym krwią i wyraźnie błogą miną. Chopper zapłakał rozpaczliwie – Myślałem że już z tego się wyleczył, a tu spojrzał na jakiś list i znowu wróciły jego ataki! Nawet nie wiem co tam było, wszystko jest zalane krwią!
W odróżnieniu od lekarza i od jeszcze bardziej skołowanej teraz Nami która posłusznie odeszła do swej kajuty, ukrywający się we wnęce za półką z książkami Caribou dokładnie wiedział co tam było. Sam w końcu napisał (wysokimi, ozdobnymi literami, dużo słów, mało uczuć) tą walentynkę, zachęcającą Sanjiego do spotkania jutrzejszej nocy w jego kuchni, „aby w tą magiczną datę uczynić w końcu to, czego oboje pragnęli od dawna”. Podpis „Twoja Robin” z pewnością zwieńczył dzieło.
A więc kuk z pewnością będzie jutro oczekiwał tej kobiety w swojej kuchni. Taak, to będzie okazja nie do zmarnowania. Rechocząc jak dziki Caribou wysunął się zza mebla i znów rozwalił się na kanapie z kolejnym arkuszem papieru. No, to pora załatwić mu jakieś towarzystwo…

Następny dzień na Sunny upłynął w dziwnie napiętej atmosferze. Radość i niespokojną ekscytację jednych członków załogi, w pełni wyrównywała ponura nerwowość reszty, obserwującej się nawzajem podejrzliwymi spojrzeniami. Jedynymi załogantami którzy zdawali się nie ulegać żadnym zmianom nastroju był dziwnie czymś ubawiony Caribou, oraz wyraźnie beztroski Luffy.
Ku rozczarowaniu tego pierwszego, aż do samego wieczora załodze udało się obyć bez żadnych większych tarć. Dopiero koło wieczora pierwszym, któremu puściły nerwy był ten łysawy robot, Franky. Caribou był nieco z tego powodu poirytowany, gdyż chwilę przed tym Robin poprosiła do siebie szopa na rozmowę, zmuszając Mokrowłosego do wybierania którą z sytuacji podejrzeć najpierw. Zdecydował jednak dość szybko, że oglądanie w akcji cyborga będzie znacznie zabawniejsze.
- Dobra, dosyć! – Mruknął Franky, wychodząc na pokład gdzie nieświadom niczego szkieletor łowił ryby z gumiakiem. – Cały dzień próbowałem zrozumieć o co Ci chodziło, ale to ponad moje siły. Po prostu masz i nie rozmawiajmy o tym więcej.
- Hmmm? – Mruknął zdziwiony szkielet odwracając się od spławika w samą porę, by ku swemu zdziwieniu dostać w twarz kąpielówkami robota.
- A to co…? – odłożywszy na chwilę wędkę, król Soula pochwycił element bielizny i rozciągnął go swymi kościstymi dłońmi – Ultra-rozciągliwe kąpielówki… cooo?
Dopiero w tej chwili zauważył, że cyborg stoi przed nim bez żadnej bielizny. Biedny szkieletom omal nie wpadł do wody, gdy w panice zasłaniając swe oczodoły zaczął biegać po pokładzie statku, ku wyraźnej uciesze gumiaka i Caribou.
- Aaach! Ten widok był zbyt straszny! Oślepłem! Wypalił mi oczy…. Tylko że ja… nie mam oczu które mógł mi wypalić! Yohohohoooo! – Rechocząc upiornie Brook się opanował, ale tylko na chwilę - Co ja robię, to nie powód do śmiechu… To jakiś zły sen, niech mnie ktoś uszczypnie… O ile ma w co! Yohohohoo!
- Skończyłeś już? – Mruknął cyborg, całkiem nie przejmując się faktem, że każdy na pokładzie może widzieć jego niczym nieosłoniętą męskość – Przecież sam tego chciałeś. Napisałeś mi, że chcesz „dotknąć moich majteczek”. – Pomachał w dłoni skrawkiem papieru, pokrytym staroświeckim, zamaszystym pismem – Totalnie nie łapię o co Ci chodziło, ale jak tam sobie chcesz.
- Co to ma znaczyć „o której się dziś kładziesz?” – Scenę przerwał głos nawigatorki, schodzącej ze stanowiska sternika, a za nią sunął nosaty – To moja sprawa, nie powinieneś…. ZAKŁADAJ TE CHOLERNE MAJTKI! – Rzucając te ostatnie słowa do cyborga który się ku niej obrócił, dziewczyna obdarzyła go mocnym kopnięciem w głowę, po którym na głowie cieśli wyrósł znaczny guz.
Caribou ledwo mógł powstrzymywać dziki rechot na widok całego tego zamieszania. Kościej upierający się, że jego twarz stała się nieczysta i musi ją zdrapać (choć nie ma twarzy), cyborg usiłujący wytłumaczyć się przed atakującą go nawigatorką, nosaty stojący za nią i usiłujący cokolwiek się dowiedzieć… Do tego całą scenę na krótką chwilę przerwał płaczliwy wrzask szopa dobiegający spod pokładu
- Ale Rooobin… Czemu mówisz mi te wszystkie straszne i obrzydliwe rzeczy….!! Ja nie chcęęę….!!
Mokrowłosy pirat był wyraźnie w siódmym niebie. Ale jako iż wieczór już się zbliżał, pora była na główne danie. Podane w kuchni!

Zajmując mało wygodne miejsce w szafce, Caribou mógł bez przeszkód obserwować rozwój wydarzeń. Kuk pojawił się chwilę potem, wyraźnie nerwowy ale i zadowolony z siebie, oczekujący nadejścia Robin. Po kwadransie zaś w drzwiach kuchni stanął łowca piratów Roronoa. Widok ten najwyraźniej zaskoczył Sanjiego, lecz twarz szybko mu stężała. Obydwaj nie powiedzieli ani słowa, gdy szermierz patrząc nienawistnie na kucharza odwiązał swą chustę z ramienia, aby założyć ją na głowę.
W scenę tą na chwilę wtrącił się nosaty, wchodząc chyłkiem do pomieszczenia i najwyraźniej zdezorientowany zastaną sceną.
-Uhm.. Ja tylko na chwilę… Sanji, zrobiłeś już może…? – zapytał strzelec, patrząc to na jednego to na drugiego. Sanji nie odwracając spojrzenia od zielonowłosego sięgnął dłonią do drzwiczek lodówki by wstukać na niej szyfr i wyciągnąć coś z jednej z półek. Okazało się to być miską z ubitą śmietaną. Otrzymawszy ją, Usopp zmył się co prędzej.
- Ty chory popaprańcu… A więc tak bardzo Ci się spodobała, co? – warkliwie zaczął szermierz, dobywając swoich katan. Wszystkich trzech.
- Zawsze byłem czuły na piękno… - odparł Sanji, gasząc papierosa – Więc chcesz czy nie chcesz, spędzę z nią trochę upojnych chwil. A coś Ci się w tym nie podoba? Zazdrośni jesteśmy?
- Jak jasna cholera mi się nie podoba! – Roronoa z krzykiem ruszył naprzód, atakując kuka – Ty jednooka świnio, zabiję Cię!
- Powaliło cię, glonie cholerny? I ja akurat mam oko, cyklopie! – wydarł się kuk, z trudem odbijając cios za ciosem – A co ty masz z tym niby wspólnego? Ona w życiu nie zechciałaby żebyś ty ją dotykał tam, gdzie ja będę!
Caribou choćby planował to trzydzieści lat, to i tak nie zdołałby lepiej zaaranżować tego nieporozumienia. Jak tu się nie śmiać, jeśli ci dwaj debile sami siebie omyłkowo pchnęli do walki? Nie dziwota jednak, Mokrowłosy był dumny z wyjątkowo perwersyjnej kartki podesłanej szermierzowi. Zawarty w niej był między innymi długi akapit o tym, co nadawca chciałby z pomocą odbiorcy zrobić z pięknie wyprofilowaną, długą kataną Zora. Caribou mógł sobie tylko wyobrażać jak na widok podpisu z imieniem kuka, szermierzowi pękają wszelkie hamulce. To cudowne uwolnienie powstałej na skutek żartu agresji bawiło go niezmiernie… I właściwie chyba za bardzo, bo po chwili walczący usłyszeli jego śmiech i powoli zaczęli zbliżać się do szafki…

… więc czemu teraz załoga zmusza go do uciekania i chowania się po całym statku? Caribou zabulgotał cicho w swojej beczce, słysząc coraz bliższe hałasy. Jeszcze pięć metrów… trzy…. Jeden…
Nagle czyjaś ręka wsunęła się do wnętrza beczułki i wyciągnęła go z niej niwelując bagnistą moc owocu pirata.
- Tego szukacie? – Spytał siedzący na stosie skrzyń Luffy, wymachując na lewo i prawo zdezorientowanym Caribou - O co się właściwie tak na niego wściekacie, zrobił coś złego?
- On sam w sobie jest zły! – warknęła nawigatorka, ściskając złowrogo Climat Tact – Wiesz co on zrobił? Wiesz?
Gumiak popatrzył na nich całkowicie bezmyślnym spojrzeniem. Powiedzieli mu. Spojrzenie się nie zmieniło, więc dodali do tego jeszcze wyjaśnienia.
- Aha. Że powiedział wam, że ktoś z załogi was kocha… - dłubiąc w nosie kapitan spojrzał na Caribou, który starał się uśmiechać niewinnie, co jednak w połączeniu z jego twarzą dało jedynie rezultat kojarzony z sępami oglądającymi zdychającego człowieka – No i?
- Echhh… Luffy, dalej nic nie rozumiesz. On zrobił wszystkiiii? – zaczął ero-kuk, lecz w tym momencie gumowe ręce kapitana rozciągnęły się i owinęły wokół całej załogi, zaciskając się w ciasnym uścisku.
- Ja tam kocham was wszystkich! – zawołał Luffy, szczerząc się po swojemu podczas gdy cała reszta próbowała łapać oddech w tym zbiorowym przytuleniu – W końcu jesteście moimi nakama, shi shi shi!
Caribou wykorzystując moc swego owocu wyciekł z objęć gumiaka i odpełznąwszy kawałek spojrzał na tą scenę z dystansu. Uśmiechnął się (wyjątkowo nie zbereźnie), spoglądając na powoli pojawiające się uśmiechy, zastępujące wyrazy wściekłości na twarzach piratów i na krótką, bardzo krótką chwilę sprawiło mu to jakąś ciepłą przyjemność. Zanim zdołał ją odgonić i na zawsze wyprzeć ze swego umysłu, zaświtała mu krótka myśl… Że może nie, chaos, nie strach i nawet nie bezmyślna komedia omyłek… Że dopiero ten widok tak naprawdę był wart dnia, jakim są walentynki i był idealnym jego dopełnieniem…
Ale co tam! Zawsze za parę miesięcy zostaje Prima Aprilis….
korohori

Super świeżak

Licznik postów: 228

korohori, 28-01-2012, 21:07
Genialne. Mnie się podobało . Choć fakt mogłoby być dłuższe. Nic więcej nie powiem po prostu fajnie mi się czytało.
Subskrybuj ten wątek Odpowiedź