[fanfik]One Piece: Boska Wieża
Ten temat nie posiada streszczenia.
Aktualnie ten wątek przeglądają: 1 gości
Subskrybuj ten wątek Odpowiedź
Dahaka

Król piratów

Wiek: 32
Licznik postów: 3,793

Dahaka, 26-01-2014, 20:32
tak, po sesji
kuba335

Wilk morski

Licznik postów: 86

kuba335, 27-01-2014, 22:48
Przez ostatnie dwa dni, poczytałem sobie całą tą historię i muszę przyznać, że jestem pod ogromnym wrażeniem. Zostały mi jeszcze, co prawda 3 rozdziały, ale moją ocenę, mogą one jedynie podnieść. Minusów większych, ja osobiście nie widzę, dlatego napiszę może, co mi się tak podoba:
-Postacie są doskonale odwzorowane, podobnie jak cała historia, gdyż czuć ten klimat OP.
-Pełna tajemniczości i pozbawiona przypadków fabuła.
-Humor, który naprawdę mnie w wielu momentach rozbawił.
-Łatwy w przyswojeniu język, dzięki któremu całość czyta się bardzo płynnie.

W zasadzie jedyne czego żałuje, to, że najprawdopodobniej, w swoich wydarzeniach nie skupisz się za bardzo na wydarzeniach zahaczających główną historię One Piece, bo po tym, co tutaj zobaczyłem, uważam, że byłoby to wspaniałe Big Grin
Dahaka

Król piratów

Wiek: 32
Licznik postów: 3,793

Dahaka, 13-02-2014, 15:33
Dzięki kuba za bogaty komentarz. Bardzo motywujący do dalszego pisania Big Grin

Jak mówiłem, sesja skończone i mamy kolejny rozdział po długiej przerwie. I jest to flashback... w dodatku pierwsza jego część, bo choć początkowo miał trwać tylko jeden rozdział, to się trochę rozrósł podczas pisania i podzieliłem go na dwie części. Postaram się nie zwlekać zbytnio z drugą częścią i wrzucić ją jak najszybciej. Mam nadzieje, że słowo "flashback" nie odrzuci was zbyt mocno i zgrabnie przez to przebrniecie Big Grin Powodzenia Big Grin

Rozdział 15: Błąd ludzki cz. 1

Immax. Potężny statek skonstruowany przez birkanów i zbudowany przy pomocy technologii ich przodków. Jego jedynym celem było umożliwienie skrzydlatym istotom powrotu na księżyc, skąd ich pradziady pochodziły. Podzielony był on na dwie części, które różniły się nie tylko wyglądem, ale także pełnioną funkcją.
Część frontowa, zwana Mechonis, była częścią mechaniczną. Zbudowana całkowicie ze stali, składała się z kwater mieszkalnych oraz gigantycznej hali maszynowej, w której znajdował się cały sprzęt napędzający Immaxa. Część tylna – Bionis - była częścią żywieniową, ulepiona została z sztucznie wytworzonej ziemio-podobnej materii i oparta na stalowym szkielecie. Służyła uprawie roślin i owoców, które miały dać im ciągły napływ świeżej żywności, a konkretnie jabłkopodobnych, niebieskich owoców.

Na statek dopuszczeni zostali tylko birkanie mający ukończone przynajmniej 13 lat, po czym rozdzielono ich na dwie grupy. Mężczy??ni, z uwagi na swoją siłę fizyczną, pracowali na Mechonisie. Ich zadaniem było kierowanie statkiem, utrzymanie go w powietrzu, doglądanie pracy silników i innych mechanizmów, obserwacja zmian w atmosferze i wiele innych rzeczy, które niezbędne były do bezpiecznego lotu. Kobiety z kolei mieszkały i pracowały na Bionisie, zajmując się uprawą owoców i roślin.

Ich podróż rozpoczęła się czterdzieści lat temu.

- Zbiórka! – zawołał Yoseph, ojciec Enela i kapitan statku.
Kilkaset osób, niczym perfekcyjny mechanizm, ustawiło się natychmiast w kilkunastu rzędach przed podestem, na którym stał kapitan.
- Salome, wystąp! – zawołał, a z szeregu wystąpiła szczupła, około 30letnia kobieta o czarnych włosach, które spięte były w kucyk. – Raport!
- Wczoraj udało się zebrać 125 kg owoców, co daje nam 130% standardowej porcji dziennego wyżywienia przypadającego na jedną osobę.
- Świetnie!– ucieszył się kapitan. – Kolejny dzień nadwyżki, tak trzymać! Coś jeszcze?
- Tak – na jej twarzy pojawił się uśmiech. – Wygląda na to, że nasza załoga niedługo się powiększy.
- O! Wspaniale! – ucieszył się. – Kto jest szczęśliwcem?
- Gammal, oraz jego żona, Vijana – odpowiedziała.
- Gratulacje dla was, moi drodzy – skinął głową spoglądając na parę, po czym uśmiech zniknął z jego twarzy. – Niemniej bardzo bym prosił, abyście nie przesadzali z rozmnażaniem. Osiem lat już minęło odkąd wyruszyliśmy, więc spodziewałem się tej sytuacji prędzej czy pó??niej, ale nie bierzcie tego za sygnał na to, że wszyscy możecie sobie spłodzić malucha. Dobrze wiecie, że każda osoba tutaj ma przydzieloną swoją pracę i swoją porcję jedzenia. Dzieci to kolejne głowy do wykarmienia, od których nie ma nic w zamian. Nie przeginajcie, bo mogą być potem problemy.
- Tak jest! – odpowiedzieli chórem zebrani.
- W porządku – kiwnął głową, po czym wywołał kolejną osobę – Uranos! Raport!
Ciemnowłosy mężczyzna w średnim wieku wystąpił przed szereg.
- W dalszym ciągu ani śladu chmur burzowych. Przez kolejne minimum trzy dni nie będziemy mogli się wznieść do góry.
- Niech to... – Yoseph był niepocieszony. – Od trzech miesięcy lecimy prosto na tej samej wysokości, zamiast w stronę księżyca. ??e też musieliśmy w ostatniej chwili zgubić ten przeklęty owoc goro-goro... – westchnął. - No nic, kontynuuj.
- Maszynownia dalej jest w stanie idealnym, nie ma żadnych problemów. Brak spó??nień ze strony załogi, wszyscy wykonują swoją pracę należycie. Atmosfera w grupie przyjazna.
- Świetnie! – ucieszył się znowu. – Pamiętajcie, wasza praca w maszynowni jest najważniejsza i jednocześnie najtrudniejsza. Nawet najdrobniejszy błąd może wywołać nienaprawialną awarię!
- Błąd? - ktoś nagle zabrał głos z tłumu. - Przecież na tym statku nie ma żadnych ludzi! – krzyknął, na co wszyscy wybuchnęli śmiechem. – My to nie oni! – dodał starając się przebić przez wywołany gwar.
- Cisza!!! – ryknął kapitan i wszyscy natychmiast się uspokoili – To prawda, jesteśmy doskonali, ale to nie oznacza, że powinniśmy być w sobie zadufani! To ciężka praca i wychowanie uczyniły nas najlepszymi, zaniedbanie tych dwóch wartości może przynieść katastrofalne skutki! Zrozumiano!?
- Tak jest... – odparli nieśmiało, wstydząc się swojego zachowania.
- Dobrze, to wszystko na dziś... A właśnie, Gammal! – zawołał. – Jak zamierzacie nazwać swoje dziecko? Wpiszę je od razu do rejestru, żeby mieć to z głowy.
Mężczyzna wystąpił przed szereg, spojrzał na swoją żonę – Vijanę, i zauważył jak skinęła głową w geście potwierdzenia.
- Nie ustaliliśmy jeszcze żadnego imienia. Szczerze powiedziawszy, to nie mamy pomysłu, dlatego chcielibyśmy, abyście wy wszyscy – machnął symbolicznie ręką na otaczający go lud – zadecydowali jak się będzię nazywać!
- No proszę! Co za zaszczyt! – ucieszył się Yoseph. – Dobra! Dawać propozycje!
Tłum zaczął się przekrzykiwać, rzucając imiona jedno za drugim, proponując m. in.: Gargodziąbel, Bornorikonoj, Yoshi, Sabo i wiele innych, lecz koniec końców, po kilkunastu minutach dyskusji, doszli do porozumienia i zdecydowali się na satysfakcjonujące wszystkich imię – Lucyfer.

- Hej, Salome! – zawołał ją Yoseph, kiedy zbiórka dobiegła końca i wszyscy ruszyli z powrotem do pracy.
- Tak? – Odwróciła się w jego stronę i podeszła.
- Co ty na to aby razem z Uranosem, Gammalem i Vijaną zrobić sobie wolne i spotkać się w naszej posiadłości? – zaproponował. – Dobrze nam zrobi chwila przerwy, a i pogadać będzie można o nadchodzącym dziecku!
Kobieta otworzyła szerzej oczy i spoglądała na niego zdumiona.
- Niesamowite... - nie mogła uwierzyć w to co właśnie usłyszała. - Mój brat chce zrobić sobie wolne? Kto by pomyślał!
- Dobra, dobra, nie bąd?? taka mądra, bo zaraz ja ci zaczną wypominać twoje wrodzone lenistwo! – zripostował lekko obrażony.
- Oj, nie denerwuj się tak – uspokajała go. – Poza tym, ja nie jestem leniwa! Po prostu stawiam na jakość wykonywanych przez siebie czynności, a nie ilość!
- Tak, jasne, cokolwiek powiesz - zrezygnował szybko z tematu. - To jak? Spotykamy się?
- Niech będzie - przyjęła propozycję. - Powiem reszcie i wpadniemy za pół godziny. Pasuje?
- Jasne! – uśmiech ponownie zagościł na jego ustach. Pożegnał się z siostrą, a następnie udał w kierunku domu spoczywającego na niewielkim wzniesieniu.

Yoseph i Salome byli bli??niakami odznaczającymi się niebywałą inteligencją. Już od pierwszych lat swojego życia prezentowali niespotykaną wśród innych dzieci podatność na informacje, oraz ponadprzeciętną zdolność logicznego rozumowania. Bez wątpienia byli najinteligentniejszymi osobnikami na całej Birce, co udowodnili wszystkim poprzez skonstruowanie statku marzeń – Immaxa.

Kilkadziesiąt minut po zbiórce, wszyscy zaproszeni na wspólne spędzenie reszty dnia zebrali się w posiadłości Yosepha i Salome. Razem z Gammalem, jego żoną Vijaną, oraz Uranosem rozsiedli się wygodnie na balkonie poczęli rozmawiać na różne tematy przez najbliższe trzy godziny.

- No to co, Vijana? – Yoseph zaczął nowy wątek, uśmiechając się szeroko. – Kiedy niejaki Lucyfer zawita na świat?
- Za około trzy miesiące. A co? Zazdrościsz? – zapytała uszczypliwie śmiejąc się.
- Ha! - prychnął. - Skądże! Jednego już mam na Birce, z którym została moja żona, także nawet gdybym chciał, to nie da rady!
- Biedaczek – zażartował Uranos. – A właśnie, czy to nie czasami twój syn spadł z Immaxa?
- Spadł!? – zdziwił się Gammal.
- Tak. Nie wiedziałeś?
- Nie... Chyba mnie to ominęło... – Zwrócił się do Yosepha. – Nie stało mu się nic poważnego, prawda?
- Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia – jego twarz wyra??nie posmutniała. – Zapadł w śpiączkę, ale czy się z niej obudził nie było dane mi się przekonać z powodu odlotu statku.
- Nie martw się – pocieszała go Salome. – Pamiętasz jak zapadłeś w śpiączkę po podobnym upadku? Odpłynąłeś na trzy miesiące! Myśleliśmy, że już się nie obudzisz!
- Ooo! Wyczuwam ciekawą historię! – podchwycił temat Uranos. – Opowiadaj, Yoseph.
- Ech, znowu to... - westchnął. - Salome, opowiedz im, jak tak bardzo chcą.
- Okej - odparła radośnie, po czym ułożyła się wygodnie w fotelu i poczęła przedstawiać historię. - Kiedy byliśmy mali, dostaliśmy od rodziców zabawkę – różdżkę, która pozwalała nam wytwarzać chmury. Jednakże były one inne od tych, które widzieliśmy na co dzień. Jak dobrze wiecie, mamy tutaj dwa rodzaje chmur – oceaniczne, po których można pływać jak po wodzie, oraz lądowe, po których chodzimy. Natomiast te powstające przy pomocy różdżki, były niczym powietrze, nienamacalne. Nie dało się na nich stać, nie dało się na nich pływać. I nikt nie wiedział dlaczego. Była to nasza pierwsza naukowa zagwozdka, którą chcieliśmy za wszelką cenę rozwiązać i odpowiedzieć sobie na pytanie: Dlaczego te sztucznie powstałe chmury są inne? Naszym głównym celem była zmiana stanu skupienia sztucznie tworzonej chmury w stały, taki aby otrzymać chmurę lądową. Poświęciliśmy całe dzieciństwo, aby tego dokonać, lecz niestety nie udało nam się w tamtym czasie. W pewnej chwili nawet zwątpiliśmy, że to co tworzy różdżka to chmury, ale po kilku badaniach dowiedliśmy, że to jednak one. W każdym razie, pewnego dnia Yoseph był na tyle sfrustrowany, że postanowił zmienić strukturę chmury przy pomocy... siły woli. Użył różdżki by stworzyć sporej wielkości obłok, wszedł na najwyższy budynek na Birce i zeskoczył. Przeleciał przez chmurę, po czym na jego nieszczęście nie wylądował na niczym miękkim, i tak oto zapadł w śpiączkę. Kiedy się obudził po trzech miesiącach, to tłumaczył nam, że kiedyś, w chwili zagrożenia życia, udało mu się pozbawić przytomności jakieś zwierzęta samymi myślami. Sądził, że teraz, jak będzie leciał na niemalże pewną śmierć, to uda mu się znowu zaczarować światem. Jaki był efekt, wszyscy wiemy.
- No proszę, kto by pomyślał, że takie właśnie były wasze naukowe początki! – odezwała się Vijana. – A udało wam się w końcu zmienić stan skupienia tych chmur?
- Tylko w teorii. Odkryliśmy, że za gęstość chmur odpowiada pyrobloin – substancja pochodząca z niebieskiego morza, która jest wystrzeliwana przez wulkany – ale nie udało nam się użyć tej wiedzy w praktyce. Kondensacja chmur trwa tygodnie, a nawet miesiące, a nasze chmurki nie wytrzymają w swojej formie dłużej niż kilkadziesiąt godzin. Posiedliśmy wiedzę, ale nie mieliśmy możliwości jej wykorzystać. Niemniej kilka lat pó??niej znale??liśmy sposób na przeprowadzenie upragnionej metamorfozy. Niestety wymagała ona użycia mocy owocu, co według nas było pójściem na łatwiznę, dlatego odpuściliśmy, a po czasie, kiedy dorośliśmy, daliśmy sobie całkowicie z tym spokój.
- A więc to tak... Szkoda, że porzuciliście swoje marzenia, bez spełnienia ich – zauważył Uranos.
- A tam! – Yoseph machnął rękę – Nie ma czasu marzyć nad bzdurami! Immax – to jest spełnienie naszych ambicji i coś, nad czym warto poświęcać lata badań!
- Racja – przytaknął Gammal. – Na co ci chmury, kiedyś masz latający statek! Po co zaprzątać sobie głowę czymś tak bezcelowym, jak zmiana jednego rodzaju chmury w inny, kiedy dookoła pełno jednych i drugich?
- Dokładnie – rzekło zgodnie rodzeństwo. - Wyszliśmy z takiego samego założenia. Ileż można bujać w obłokach nad dziecięcą fantazją...
Zapadła cisza. Słońce znikało właśnie za horyzontem, a czas błogiego nic nie robienia dobiegał końca.
- No cóż, nadchodzi nocna zmiana – odezwał się Yoseph, po czym wstał, ubrał swój biały płaszcz i ruszył w kierunku drzwi.
- Hahaha! – zaśmiała się Salome. – Mogłam się tego spodziewać po takim pracoholiku jak ty! Pół życia spędziliśmy na konstruowaniu Immaxa, a ty dalej rwiesz się do roboty jak nikt!
Yoseph uśmiechnął się pod nosem i wyszedł bez słowa.
- Nic się nie zmienił – zauważyła Vijana. - Ciężko się musiało z nim pracować, czyż nie?
- Skądże – zaprzeczyła. – Właściwie to rzadko razem pracowaliśmy. On wziął na swoje barki cięższe zadanie – konstrukcję Mechonisa, który z początku samotnie miał wyruszyć na księżyc. Mój brat jednak był na tyle pochłonięty tą wizją, że zapomniał ile taka podróż potrwa. Wtedy ja wkroczyłam do akcji i wyszłam z propozycją drugiej części statku – Bionisa, który dostarczy świeżego pożywienia i swojskiej atmosfery dla załogi. Zaakceptował mój pomysł i tak oto każdy zajmował się swoim projektem.
- Och, no cóż, przynajmniej nie zawracał ci głowy – skwitowała Vijana. – Dobra, my też będziemy się już zbierać. Muszę się przespać, bo inaczej padnę z wycieńczenia, a nie chcę żeby dziecku coś się stało.
Wstała z fotela, pożegnała się ze wszystkimi, po czym razem z Gammalem opuściła posiadłość.
W pokoju zostali już tylko Salome oraz Uranos.
- Czemu nie przyprowadziłeś swojej żony? – zapytała Salome.
- ??le się czuje. Namawiałem ją na wyjście z domu, ale uparła się, że nie ma siły, więc nic nie mogłem zrobić.
- Rozumiem – kiwnęła głową. – No to co, kiedy zamierzasz sprawić sobie dzieciaka? Chyba już najwyższa pora, nie uważasz?
- Niedługo - odpowiedział niepewnie. - Szczerze mówiąc, mam pewne opory.
- Dlaczego?
- Wyruszyłem z wami, ponieważ mam nadzieję, że w domu naszych przodków, na księżycu, odnajdę odpowiedzi na trapiące mnie pytania. Jeśli mi się to uda, nie będę musiał obarczać tą wolą moich dzieci.
Salome głęboko westchnęła, jakby nie chciała dawać mu tej koniecznej rady.
- Myślę, że mimo wszystko powinieneś to zrobić. Na wszelki wypadek, gdyż nawet jeśli znajdziesz odpowiedzi, bynajmniej nie oznacza to, że będziesz mógł o tym wszystkim zapomnieć.
Uranos się zamyślił. Spoglądał w niebo rozmyślając nad wszystkimi za i przeciw, lecz w głębi duszy wiedział, że chce mieć potomka i czas jego narodzin nie będzie miał większego wpływu na to, jak wyglądać będzie jego przyszłość.
- Chyba masz rację – odezwał się po chwili, po czym znowu nastała cisza.
Słońce zniknęło z ich oczu i kolejny dzień powoli dobiegał końca. Porozmawiali jeszcze chwilę, po czym Uranos zostawił Salome samą w domu.
- Ech... - westchnęła. - I zaraz znowu do pracy...

Cała podróż na księżyc została wstępnie oszacowana na czas trwania wynoszący kilka miesięcy. Niestety, z powodu zniknięcia owocu wytwarzającego energię elektryczną, wydłużyła się ona znacząco. Przez brak sztucznego ??ródła zasilania, cały statek napędzany był tylko i wyłącznie siłami natury, a one, nieszczęśliwie dla podróżników, bywały bardzo kapryśne.
Miesiące wydłużyły się w lata, a monotonia życia na statku zaczęła wszystkim mocno doskwierać. Na Immaxie brakowało rozrywek, a jedyną rzeczą, jaką birkanie robili, to praca, spanie lub rozmowy. Nikt nie przewidział, że tak ważna misja przerodzi się w podróż dookoła świata trwającą spory kawał ich życia. W innym wypadku poczyniliby przygotowania mające na celu urozmaicić ich życie na statku. Po kilku latach podróży nie było na statku ani jednej osoby, która twierdziłaby, że nie odczuwa najzwyklejszej nudy. Dlatego też narodziny Lucyfera spadły na nich niczym grom z jasnego nieba. Choć powiedziano im, żeby wstrzymywali się z płodzeniem potomstwa, to przyjście na świat tego chłopczyka wywołało wielką falę ciąż w kolejnych siedmiu latach podróży.

Małe dzieci wychowywały się na Bionisie pod oczami ich matek, niemniej chłopcy po osiągnięciu około trzech lat wysyłani byli na Mechonisa, gdzie od małego uczyli się dyscypliny oraz poddawano ich przygotowaniom do przyszłej pracy. Dziewczynki zostawały na miejscu i dołączały do reszty kobiet pracujących przy hodowli owoców.

Czas nadal biegł powoli, ale atmosfera na statku stała się bardziej pogodna dzięki obecności dzieci. Ze względu na konieczność hodowania większej ilości owoców, kobiety miały mniej wolnego czasu dla siebie, lecz nikomu to zbytnio nie przeszkadzało. Immax dalej krążył wokół globu, od czasu do czasu, kiedy matka natura pozwoliła, wznosząc się odrobinę do góry, coraz bliżej księżyca.

Od narodzin Lucyfera minęło siedem lat. Chłopak, podobnie jak i reszta dzieci, zgodnie z tradycją został wychowany z poczuciem wyższości w stosunku do ludzi, wiarą w boga przesiadującego na księżycu, oraz niesamowitą dyscypliną. W wieku trzech lat został wysłany na Mechonisa, aby rozpocząć naukę, która miała mu pozwolić pracować w maszynowni, a w wieku pięciu dostał swoje pierwsze zdanie. Dziś, wraz z rok młodszym przyjacielem – Uranosem, którego poznał podczas szkolenia, miał dzień wolny.

- Powiesz mi wreszcie o co chodzi!? – zapytał siedmioletni Lufycer w drodze do domu Uranosa.
- Nie wiem! – odpowiedział zmęczony ciągłymi pytaniami. – Tata mówił, że musi mi coś przekazać i tyle!
- No ale co!? – dopytywał Lucyfer.
- Nie wiem!!! – wydarł się zniecierpliwiony.
- A co ty wiesz!? Nic nie wiesz! Nawet nie wiesz dlaczego masz takie samo imię jak twój tata! Nic nie wiesz totalnie, zero!
- Sam nic nie wiesz! – warknął na niego Uranos
- Chyba ty! – Lucyfer go popchnął.
- Co ty mi robisz!? Powiem mamie!
- Nie, nie mów!
- Maaaaaaaaaaaaa-mooooooooooooo!!! – wydarł się na całą wioskę.
- Jaki tchórz! Mamę woła!
- Spadaj, bo cie opluje!
- No zobaczymy!
- Co się tutaj dzieje!? – przerwał im nagle donośny, niski głos. – Zamiast się kłócić, moglibyście się pośpieszyć do domu!
Chłopcy obejrzeli się za siebie i dostrzegli dobrze zbudowanego mężczyznę.
- O, tata! – Uranos się uśmiechnął i szybko podbiegł przytulić ojca.
- Ty mnie tu na przytulanki nie bierz, tylko pośpiesz się razem z Lucyferem do domu, mieliście być już godzinę temu!
- No ale się bawiliśmy i ten...
- Dobra, dobra, nie tłumacz się. Idziemy.

Kiedy dotarli na miejsce, dzieciaki rozsiadły się wygodnie przy stole, a ojciec przyniósł ze schowka średniej wielkości drewniany kufer, który na ściankach wyryte miał wzorki przypominające chmury. Mężczyzna usiadł naprzeciw chłopców i z powagą na twarzy przemówił:
- Posłuchajcie mnie. Uranosie, zapewne zastanawiałeś się nie raz dlaczego obaj nosimy dokładnie to samo imię. Nie jest to wynikiem zwykłego kaprysu, a tradycji, która niesie ze sobą wolę naszych przodków, której nie możemy porzucić. Ty, ja, twój dziadek, pradziadek oraz jego dziadkowie, wszyscy dzierżymy to samo imię. Nie wiem dlaczego, ale wiem, że ma to coś wspólnego z zawartością tej skrzynki.
- A co jest w środku? – przerwał mu syn.
- Na chwilę obecną nie musicie wiedzieć. Dopóki nie podrośniesz, Uranosie, ja będę trzymał tę skrzynię przy sobie, ale możliwe, że kiedyś przejmiesz po mnie pałeczkę, a potem twoje dzieci po tobie. Mówię ci o tym już teraz, bo nigdy nie wiadomo, co los nam zgotuje, a zapomnieć o tym nam nie wolno.
- Rozumiem – przytaknął młody Uranos, po czym głos zabrał jego kolega.
- A ja po co tu jestem?
- W ramach asekuracji. To imię i te skrzynka muszą iść razem w parze teraz i zawsze, aż nadejdzie odpowiedni dzień. Kiedy on nastąpi i co w nim takiego specjalnego? Jak mówiłem, nie wiem. W każdym razie, chcę abyś trzymał oko na mojego syna i nie pozwolił mu zapomnieć o jego obowiązku, a jeśli stałoby się coś tragicznego... to abyś sam przejął po nim pałeczkę. Mogę na ciebie liczyć?
- To jest głupie – odrzekł delikatnie zniesmaczony. – Wszyscy nazywacie siebie tak samo i chronicie jakąś skrzynkę i nie wiecie nawet po co! Bez sensu! Dlaczego Uranos nie może się inaczej nazywać, tylko tak kretyńsko?
- To tradycja, bardzo istotna. Przekazywana z pokolenia na pokolenie od kilkuset lat. Po drodze zapomniano o co chodziło, ale z pewnością jest to bardzo ważne. – Wstał od stołu, podniósł kufer i ruszył w kierunku drzwi. – Prześpijcie się z tym póki co, jutro porozmawiamy znowu. Ja wracam na Mechnisa pracować. Na razie! – Wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
- Głupota – powtórzył Lucyfer.
- Czy ja wiem – odrzekł spokojnie Uranos. - Tata mówi, że to ważne.
- Głupie.
- Nieprawda.
- Prawda!
- Nie!
- Tak!
- Nie!
- Chcesz się bić!? No chod??! – krzykną Lucyfer, po czym rzucił się na przyjaciela
Kłótnia szybko przerodziła się w plucie i ciągnięcie siebie za włosy, tylko po to, aby dziesięć minut pó??niej skończyć się uściśnięciem ręki na zgodę.

Starszy Uranos wracał spokojnym krokiem na Mechonisa przyglądając się zawartości przekazanej mu przez jego ojca skrzynki.
- Nie jest dobrze – mruknął pod nosem. – Jakim cudem dopuściłem do tego, że jedna z trzech części zniknęła? Wiedziałem, że użycie jej będzie złym pomysłem. Ledwo zdążyłem ją wyciągnąć i nie minęło kilka dni, a już przepadła! Cholera! - krzykną na głos. - Jakie będę tego konsekwencje w przyszłości? Mam nadzieje, że uda mi się to odnale??ć. Chociaż... Już tyle lat minęło, a minie jeszcze więcej. Już pewnie dawno trafiło w niepowołane ręce...

Kiedy dotarł do granicy, miejsca w którym obie połówki statku się łączą, zahaczył o coś nogą i niemal przewrócił na twarz. Szybko odzyskał równowagę i odwrócił się za siebie. Między ziemistą materią Bionisa, a stalową konstrukcją Mechonisa, spostrzegł małą szczelinę, o którą musiał przed chwilą zahaczyć.
- Hm? – Przykucnął i spojrzał do wnęki, z której podmuchiwał silny, ciepły wiatr.
- C-co do...!? – Przeraził się. Jego twarz w kilka sekund zmieniła barwę z lekko przyrumienionej do blado-śnieżnej. Zerwał się na nogi, chwycił swoją skrzynię i ruszył w kierunku maszynowni, jakby świat się miał zaraz skończyć. W kilka chwil dotarł do celu i szturmem wkroczył do miejsca pracy wszystkich mężczyzn.
- Yoseph!!! – ryknął, a echo rozbrzmiało na całą, gigantyczną halę.
Część birkanów obejrzała się w jego stronę, a część zignorowała, skupiając się na swojej pracy.
- O co chodzi!? – Uranos usłyszał odpowied?? z drugiego końca pomieszczenia.
Ruszył biegiem w stronę, z której dochodził głos, skacząc przez barierki i zręcznie omijając wszelaką maszynerię.
- Co się stało? – zapytał kapitan, kiedy spanikowany Uranos dobiegł do niego.
Podparł się o kolana i starając załapać oddech, zapytał:
- Dlaczego... statek... nie jest... złączony!?
Yoseph zmarszczył brwi.
- Co masz na myśli?
- Przed chwilą minąłem... linię graniczną i... zauważyłem szczelinę... zajrzałem do środa... i nie było tam niczego... co łączyłoby... Mechonisa i Bionisa!!!
- C-co...!?

Początek katastrofy!
kuba335

Wilk morski

Licznik postów: 86

kuba335, 13-02-2014, 17:14
Mam nadzieje, że wrzucisz drugą część tego flashbacka jak najszybciej, bo pierwszą część czytało mi się na znakomicie. Big Grin Co do imienia Uranos, to pierwsze co oczywiście przychodzi do głowy, to starożytna broń, ale jak to rozwiążesz ciężko powiedzieć.
Tralal

Pirat

Licznik postów: 38

Tralal, 13-02-2014, 22:03
No, super super, ale jakieś przypomnienie mógłbyś wrzucić przed tekstem, bo już nie pamiętam o co tu chodzi Tongue
Dahaka

Król piratów

Wiek: 32
Licznik postów: 3,793

Dahaka, 13-02-2014, 22:55
Ten flashback to kontynuacja flashbacka z rozdziału 12(poprzednia strona tematu), który odnosi się do informacji, które Robin przeczytała na poneglyphie pod koniec rozdziału 6 (ostatni post na stronie 2).
Przeleć to wzrokiem + poprzadni rozdział i powinieneś sie zorientować o co kaman Big Grin

Ewentualnie możesz przeczytać od nowa, jeśli dużo nie pamiętasz, bo jednak starałem się aby ten fik nie był jak fairy tail, że nie musisz pamiętać co się działo wcześniej niż 2 rozdziały temu, aby wszystko ogarnąć Tongue

Przypomnienie obecnych wydarzeń napiszę po flashbacku.

No i dzięki wam za komentarze Smile
Dahaka

Król piratów

Wiek: 32
Licznik postów: 3,793

Dahaka, 17-02-2014, 20:59
Tradycyjnie dziękuję za komentarze i tak jak obiecałem, zarzucam drugą część. Mam nadzieję, że całość nie była zbyt męcząca i daliście radę przez to przebrnąć bez większych kłopotów Big Grin

Rozdział 16: Błąd ludzki cz. 2

- ??-że co!? – głos kapitana zaczął drżeć. – To nie możliwe! Nie żartuj sobie!
Yoseph podszedł do pobliskiego biurka i wybrał dwa schematy z kilkudziesięciu leżących obok, po czym rozłożył je na pobliskim stole kreślarskim.
- Widzisz!? – wskazał palcem na schemat Mechonisa. – Te potężne metalowe słupy wystające z Mechonisa? To łączniki, zostały stworzone specjalnie do tych otworów – wskazał na schemat Bionisa - wykopanych w Bionisie, w którym miały być one wtopione w stalowy szkielet tej części statku.
Uranos przyjrzał się uważnie dwóm rysunkom konstrukcyjnym i, z totalnym przerażeniem na twarzy, wykrztusił z siebie słowa, których nikt nie chciał usłyszeć.
- Ich... tam nie ma...
Każdy kto usłyszał to zdanie, w jednym momencie przestał myśleć o czymkolwiek. W ich umysłach zapanowała pustka, która po chwili wypełniła się tylko i wyłącznie przerażeniem.
- C-co to oznacza!? – zapytał drżącym głosem jeden z pracowników.
Yoseph powoli obrócił się w jego stronę. Twarz miał niczym z horroru - rozszerzone ??renice, wyłupiaste oczy, rozdziawione usta, bladość. Całkowity brak życia, niczym u nieboszczyka.
- Immax...– zaczął, prawie że szeptem - ...się rozleci...
Kumulująca się od kilku chwil panika w końcu wybuchła w głowach wszystkich, którzy nasłuchiwali, lecz mimo to, nie dali tego po sobie poznać. Zostali zbyt dobrze wyszkoleni, więc choć chcieli zacząć krzyczeć i uciekać, stali w miejscu przy swoich stanowiskach i nie dali się ponieść emocjom.
- C-co robimy? – zapytał delikatnie Uranos.
Yoseph otrząsnął się. Zwalczył swój strach i z powrotem zaczął nabierać kolorów i trze??wości umysłu.
- Jak duża była ta szczelina? – zapytał.
- Niewielka, miała może z metr długości.
- Dobrze... dobrze... – westchnął. – Mamy szczęście, że ją zauważyłeś. Dzięki temu zyskaliśmy trochę czasu na przygotowanie się. Uranos, udaj się na Bionisa i każ wszystkim ewakuować się tutaj, i pamiętaj aby zająć się pożywieniem! Nie mamy na Mechonisie dużo zapasów, więc niech każdy we??mie ze sobą ile możne! Oficjalnie anuluję podróż na księżyc, będziemy musieli wrócić na Birkę!
- Tak jest! – przyjął polecenie ze spokojem i zdeterminowaniem. – A co ty zamierzasz zrobić?
- Idę do mojej siostry. Ona stała za projektem Bionisa.... Muszę się dowiedzieć jakim cudem doszło do tego wszystkiego! – Po tych słowach złapał za mikrofon i przemówił do wszystkich pracowników w maszynowni. – Uwaga! Nastąpiły pewne problemy techniczne, ale nie obawiajcie się, nic wam nie grozi, dopóki będziecie wykonywać swoje zadania. Cokolwiek by się nie działo, nie opuszczajcie stanowisk. Zrozumiano?
- Tak jest! – na hali rozbrzmiało głośne echo.
Uranos zabrał swój kufer i wspólnie z Yosephem ruszyli w kierunku Bionisa.

Lucyfer przed powrotem na Mechonisa postanowił jeszcze odwiedzić swoich rodziców, Gammala i Vijanę, którzy mieli dzisiaj wolne. Udał się do nich wspólnie z młodszym Uranosem.
- Czeeeeść! – krzyknął pogodnie Lucyfer, kiedy weszli do środka.
- Dzień dobry! – dodał jego kolega.
- Witajcie dzieci! – odezwał się Gammal, siedząc przy stole, nad kartką papieru i z długopisem w ręku. – Co porabiacie?
- A nic takiego, zaraz wracamy na Mechonisa, ale przyszliśmy was odwiedzić.
- O, jak miło z waszej strony! Ja tu siedzę i próbuję spożytkować swój wolny czas na coś wartościowego. Chciałem napisać wiersz, lub jakąś pieśń, ale coś brak mi weny.
- A gdzie jest mama? – zapytał Lucyfer, ignorując problemy swojego ojca.
- F-fajnie, że jesteś zainteresowany... – wyrzucił mu Gammal. - Matka poszła do ogrodu spotkać się ze swoimi przyjaciółkami. W sumie to id??cie jej poszukać, albo cokolwiek. Ja muszę się skupić i napisać tu coś. Pieśń najlepiej. Tak, pieśń będzie dobra.
Chłopcy wyszli z domu i udali sie w kierunku Edenu – ogrodu w którym rosły wszystkie niebieskie owoce.

Uranos i Yoseph po kilkunastu minutach dotarli wreszcie do Bionisa.
- Wiesz co robić, ja biegnę dalej – rzucił kapitan, po czym oddzielił się od kompana.
- Czekaj! – powstrzymał go Uranos. – Spójrz...
Szczelina, która jeszcze kilkadziesiąt minut temu miała około metra, teraz miała już z ponad pięć.
- Cholera! Nie zostało nam już dużo czasu – stwierdził Yoseph. – Ta dziura będzie rosnąć coraz szybciej i szybciej! Musimy się pośpieszyć. – Skupił wzrok na Uranosie. - Nadal nie mogę się nadziwić, jakim cudem zauważyłeś to tak wcześnie...
- Siła wyższa czuwa nad nami – stwierdził stanowczo.
- Z pewnością – zgodził się. – Dobra, ja biegnę – Yoseph zakończył rozmowę, po czym udał się w stronę pobliskiego pagórka, na którym znajdowała się jego posiadłość.

Uranos zadecydował aby nie siać wielkiego zamętu i począł osobiście powiadamiać każdego z osobna o ewakuacji na Mechonisa. Podchodził po kolei do napotkanych osób i ze spokojem w oczach, jakby nic złego się nie działo, informował ich o konieczności przejścia na drugą połowę statku, z powodu przeprowadzanych testów na Bionisie. Na jego szczęście nikt nie stawiał oporów i exodus przebiegał sprawnie.

Kiedy Yoseph dotarł na miejsce, wtargnął do budynku i ruszył na piętro, do pokoju swojej siostry.
- Salome!!! – zawołał wchodząc do jej sypialni.
Kobieta zerwała się z łóżka, w którym od dawna nie powinna być i spojrzała na swojego brata.
- O co chodzi? – zapytała zaskoczona jego poważną miną, w głębi ciesząc się, że nie przyszedł skarcić jej za lenistwo.
- Gdzie się podziały łączniki!? - zapytał dość agresywnie.
- Jakie łączniki? O czym ty mówisz?
Yoseph podszedł do jednej z szafek i wyciągnął schematy statku, te same która sam jeszcze niedawno przeglądał.
- O tym mówię! – rozwiną je na podłodze i wskazał palcem na interesujące go elementy. – Miały zostać stopione ze szkieletem Bio...
Nagle zaniemówił. Przetarł mocno oczy, mrugną kilka razy, obrócił kawałki papieru do góry nogami, z lewej na prawą, z tyłu na przód, a potem z powrotem. Nie dowierzał. Nie mógł zaakceptować tego, co właśnie zobaczył. Było to zbyt abstrakcyjne, zbyt proste, zbyt głupie, zbyt... ludzkie.
- N-nie... – wyjąkał z siebie. - To niemożliwe!
- Co!? O czym ty mówisz!? Jakie łączniki!? Masz na myśli wsporniki łączące dwie połówki statku?
- Wsporniki... – zaśmiał się ironicznie pod nosem.
Wsporniki były średniej wielkości stalowymi elementami, które niczym klamerki łączyły Mechonisa i Bionisa na całym obwodzie ich granicy. Salome zakłopotana zaistniałą sytuacją podeszła do swojego brata i spojrzała na leżące przed nim schematy.
- Ach! Te łączniki! No spójrz – zaczęła pokazywać palcem. – Wszystko jest na miejscu. Otwory w Bioniosie i wielkie stalowe słupy wystające z Mechonisa – trochę się uspokoiła. - W czym problem!?
- Problem jest w tym, że w moich schematach jest to zrobione na odwrót! – wydarł się, gniotąc i targając oba schematy na drobne strzępy. - Łączniki w Bionisie, a otwory w Mechonisie!!! – dodał, załamując się całkowicie i padając na kolana.
- C-co!? – zatkało ją. - Chcesz powiedzieć... że zarówno ty jak i ja... zrobiliśmy... to samo? W żadnej połowie nie ma ani jednego łącznika!?
- Tak... – potwierdził niemrawo.
W tym momencie dotarło do niej co się właśnie wydarzyło i jakie będą tego konsekwencje. Dotarła wizja nieubłaganie zbliżającej się katastrofy.
- A-ale... – próbowała wyjąkać coś z siebie. – J-jak... to możliwe?
Yoseph nie mógł wykrztusić z siebie słowa. Cała ta sytuacja było dla niego zbyt abstrakcyjna. On, birkanin, istota doskonała, miał dopuścić się do czegoś takiego? Czegoś, co spowoduje śmierć setek jego pobratymców? Przez całe swoje życie nigdy nie spotkał się z tak dramatyczną sytuacją. Ani on, ani żaden inny birkanin. A teraz, kiedy ma ona miejsce, to właśnie on jest jej sprawcą?
- Nie wierzę, w to co się dzieje – przemówił łapiąc się za głowę. – To jest niepojęte, niemożliwe, nierealne! Jak mogliśmy popełnić taką pomyłkę? Jakim cudem nie zauważyliśmy tego na kontrolnych obchodach podczas budowy? Dlaczego nie zwróciliśmy uwagi na to, że czegoś brakuje... że coś jest nie tak... To nie jest do nas podobne... To jest coś... coś na poziomie człowieka, a nie nas!!!
Salome patrzyła, jak jej zawsze pewny siebie, silny na ciele i umyśle, opanowany i zaradny brat, staje się marnym wrakiem i cieniem samego siebie w jednej krótkiej chwili. I widząc tę drastyczną zmianę, zdała sobie sprawę z jednej rzeczy, która od zawsze tliła się gdzieś głęboko zarówno w jej umyśle, jak i w umyśle Yosepha.
- Może... może po prostu nie jesteśmy tak idealni, jak nam się wydaje...
Nagle na zewnątrz rozległ się huk, a całym budynkiem zatrzęsło.
- Zaczyna się – rzekł obojętnie Yoseph, siadając pod ścianą. – Wsporniki puszczają...
- To wstawaj szybko! – Salome złapała go za rękę i próbowała podciągnąć. - Bionis nie ma napędu zasilającego! Jeśli Immax się rozpadnie, to tylko Mechonis zdoła utrzymać nas w przestworzach! Musimy powiadomić wszystkich mieszkańców!
- Uranos się tym zajmuje... – mówił dalej, będąc mocno zamyślonym i nie dając się podnieść.
- W takim razie możemy uciekać, wstawaj! – nie odpuszczała mu.
- Nie... – rzekł i nagle coś sobie uświadomił. - Zostaję tu.
- Co!? – zareagowała gwałtownie. - Dlaczego!?
- Nie zostało nam już dużo czasu. Nie uda się ewakuować wszystkich na Mechonisa. Nie mogę zostawić tych, którym się nie uda, na śmierć. Ja byłem architektem tego statku i dopuściłem do tak wielkiej wady konstrukcyjnej... nie będę mógł spać spokojnie jeśli czegoś nie zrobię! – w jego głosie znów pojawiła się energia.
- W takim razie ja też chcę pomóc! Jestem równie winna! Tylko co możemy zrobić w takiej sytuacji? Nic nie przychodzi mi do głowy...
Yoseph spojrzał na nią, jak gdyby miał to być ostatni raz, kiedy ją zobaczy.
- Jest pewien sposób... – odrzekł niepewnie.
- Zrobię wszystko, aby pomóc!
Yoseph uśmiechnął się pod nosem.
- Id?? na poddasze i przynieś nasze stare zabawki – powiedział do siostry.
Na twarzy Salome także pojawił się uśmiech.

Lucyfer i Uranos dotarli do Edenu, gdzie spotkali Vijanę. Spędzili wspólnie kilka dłuższych chwil, rozmawiając o najróżniejszych rzeczach, aż w którymś momencie, tradycyjnie, między chłopcami nastąpiła sprzeczka.
- Dupku zakichany! - krzyczał na swojego przyjaciela Lucyfer. - Mówię ci przecież, że mrówki są czerwone!
- Nie prawda! Ja widziałem tylko czarne!
- Bo są czarne i czerwone deklu! Czarne. I. Czerwone!!!
- Znowu jakieś kity wciskasz! Nie ma czerwonych! Mrówki to mrówki, po co miałyby być w dwóch kolorach!?
- A po jajco mendo!!! - stracił cierpliwość. - Zaraz ci to wbije do łba moimi pięściami!!!
- No dawaj, tylko tyle potrafisz zrobić, tępaku!!!
- Sam jesteś tępak, ja przynajmniej nie dziele imienia z ojcem!!!
- Lepsze dzielone z ojcem, niż wybrane poprzez głosowanie osób, których nawet nie znasz!!!
- Aaaaaaaaa!!! - wydarł się Lucyfer i rzucił na Uranosa, kiedy to nagle całym statkiem mocno szarpnęło, a dookoła rozległ się potężny huk. Chłopcy, oraz część birkanów zaskoczona wstrząsem nie zdołała utrzymać równowagi i upadła na ziemię.
- Co się dzieje!? – zapytał Lucyfer zapominając o swojej małej utarczce.
Zdezorientowany lud podnosił się właśnie na nogi i zadawał sobie dokładnie to samo pytanie co chłopak. Nikt nie wiedział co się dzieje.
- Nie mam pojęcia, ale to pewnie nic strasznego – uspokajała go matka. – Chod??cie, lepiej będzie jeśli wrócimy - złapała chłopców za ręce i z lekkim niepokojem skierowała swe kroki do domu.

Starszy Uranos po pierwszym wstrząsie zdecydował się przyspieszyć tempo ewakuacji i przestać owijać w bawełnę. Wdrapał się na jeden z domów i otwarcie wykrzyczał tak głośno, jak tylko gardło mu pozwoliło:
- Uwaga!!! Proszę natychmiast przemieścić się na Mechonisa. Immax uległ awarii i istnieje duża szansa, że Bionis odłączy się od reszty statku, w wyniku tego ulegnie zniszczeniu!!! Zabierzcie ze sobą tyle pożywienia ile możecie!!! Proszę, przekazać wiadomość dalej!!! - krzyk rozniósł się po okolicy i dotarł do sporej ilości mieszkańców.
Początkowo byli nieco zdezorientowani i nie wiedzieli, czy to nie jest czasami jakiś żart, czy może zwykła próba ewakuacyjna. Niemniej wystarczyło, aby jedna osoba zaczęła krzyczeć i biec, a cała reszta bez większego namysłu poszła w jej ślady. Reakcja łańcuchowa ruszyła i z każdą minutą chaos narastał coraz bardziej.
- Świetnie! – ucieszył się Uranos. – W tej chwili tego właśnie potrzebujemy! Nic się tak dobrze nie rozprzestrzenia, jak panika!

- Hej, Uranos! – po kilku minutach zawołał go ktoś z oddali.
Był to Gammal, który dostrzegłszy przez okno biegające kobiety, postanowił wyjść na zewnątrz i dowiedzieć się skąd to całe zamieszanie.
- Co się dzieje? – zapytał zdezorientowany całą sytuacją.
- Immax się rozpada, musimy wszyscy ewakuować się na Mechonisa!
- ??e co!? – teraz i jemu udzielił się paniczny nastrój. - Jak to możliwe!?
- Nie ma czasu na wyjaśnienia! Lepiej mi powiedz czy nie widziałeś gdzieś mojego dzieciaka!
- Był niedawno z Lucyferem u mnie w domu, ale poszli do Vijany...
- Nie dobrze... – zmartwił się. - Musisz ich znale??ć, nim będzie za pó??no!
- Jasne, wiem gdzie są! Zaraz ich przyprowadzę! Twoją żonę także!
- Dzięki, jestem ci wdzięczny!

Gammal ruszył w kierunku Edenu, gdzie jego żona nie tylko pracowała, ale spędzała także wolny czas, gdyż było to najpiękniejsze miejsce na całym statku. W połowie drogi nastąpił kolejny wstrząs, który tym razem już nie ustał. Immax drgał z każdą minutą coraz mocniej, a potężne huki, wywołane przez pękające wsporniki, zaczęły następować z coraz większą częstotliwością.
- Hej! – Na przeciwko pojawiła się Vijana wraz z chłopcami. – Co się tutaj wyprawia!?
- Nie ma czasu! – błyskawicznie odbił jej pytanie. - Szybko, musimy udać się na Mechonisa!
- Zaraz! – wstrzymała go. – Powiedz mi dlaczego!
Gammal westchnął.
- Awaria statku! – rzucił w wielkim skrócie. - Naprawdę, nie mamy czasu na pogawędki! Idziemy!
- A co z moimi rodzicami! – zapytał spanikowany Uranos.
- Twój ojciec ewakuuje ludzi na granicy.
- A mama?
- Pobiegnę po nią, ale wy ruszajcie dalej! Nie ma czasu do stracenia!
- Dobrze – odrzekła jego żona, nie przeciągając już rozmowy i ruszyli dalej.

Vijana biegła z chłopcami w kierunku Mechonisa, między dziesiątkami innych osób. Niektórzy krzyczeli, niektórzy płakali, niektórzy desperacko szukali swoich bliskich, czy to rodziny, czy po prostu przyjaciół. I choć każdy wydawał się przeżywać to inaczej, to łączyła ich jedna rzecz – wszyscy biegli. Biegli ile sił mieli w nogach, aby zdążyć zanim wybije godzina śmierci. Bionis drgał coraz mocniej, posyłając tracących równowagę ludzi na łopatki, a potężne huki straszyły, i raniły uszy. Panika nasiliła się znacząco i rozprzestrzeniła po całym statku. Czas nieubłaganie uciekał, a nieunikniona katastrofa mogła nastąpić w każdej chwili. Wszyscy czuli, że pozostała już tylko chwila, lecz każdy z osobna miał nadzieję, że zdąży. ??e uda mu się przekroczyć tę magiczną granicę między Bionisem a Mechonisem. Między życiem a śmiercią.

- Uranos!!! – zawołała z oddali Vijana do stojącego na Mechonisie mężczyzny.
Ten obejrzał się w ich stronę i gdy dostrzegł swojego syna, na jego twarzy pojawił się przebłysk uśmiechu.
- Szybko!!! – zawołał, po czym powrócił do popędzania innych osób.
Młody Uranos, Lucyfer, oraz jego matka, biegli po mocno trzęsącym się statku, ledwo utrzymując równowagę. Vijana z przodu, a za nią jej syn, którego trzymała za rękę, i Uranos zaraz za nimi. Zbliżali się powoli do upragnionej granicy i tylko kilkanaście kroków dzieliło ich od całkowitego bezpieczeństwa. I właśnie wtedy, w tym nieszczęsnym momencie, ten jeden, decydujący wspornik, postanowił odpuścić, i w towarzystwie kolejnego potężnego huku, rozłączył niemalże w całości dwie części Immaxa. Statkiem targnęło, jakby uderzył właśnie w górę lodową, a wszyscy, którzy po nim biegli, nie byli w stanie utrzymać równowagi. Runęli do przodu w kierunku linii granicznej, która właśnie rozdziawiła swą paszczę, tworząc między Bionisem a Mechonisem prawie czterometrową przepaść. Przepaść śmierci, w której stronę bezwładnie lecieli wszyscy ci, którzy byli o kilka kroków od mety. W tym także Vijana.
- Nie!!! – krzyknął Lucyfer, mocno trzymając ją za rękę, lecz było już za pó??no. Czas zwolnił, hałas się stłumił. Jego zmysły skupiły się tylko i wyłącznie na obrazie, który miał na zawsze wyryć się w jego pamięci. Patrzył, jak jego matka upada w kierunku nieuniknionej śmierci i jedyne co mógł zrobić, to trzymać jej rękę i polecieć razem z nią. Lecz nie zrobił tego. Instynktownie puścił ją, przestraszony faktem, że śmierć dosięgnie i jego. Krzyknęła. Zniknęła. W jednej chwili stracił ją z oczu. Nie było jej. Przestała istnieć. Już nigdy jej nie zobaczy. Nigdy jej nie usłyszy. Ot tak. Po prostu. Leżał przed krawędzią i nie rozumiał co się dzieje. Kątem oka dostrzegał jak inne osoby kończą podobnie, a kolejne po nich próbują przeskoczyć na drugą stronę z różnym skutkiem. Lecz żaden spadający ze łzami w oczach birkanin, nie był już w stanie ruszyć jego emocjami.
- Lucyfer!!! – krzyknął młodszy Uranos, po czym złapał go za fraki i odciągnął od krawędzi.
Jego oczy były puste i nieprzytomne. Przez tragedię, która go dotknęła, stracił kontakt z rzeczywistością.
- Nie... – starszy Uranos był w szoku. – Jego przyjaciółka właśnie zginęła, a jego syna czeka za chwilę taki sam los.
- Uranos!!! – zawołał ktoś z oddali.
Odwrócił się, dalej będąc w szoku, i w oddali dostrzegł dwójkę bli??niaków pędzących w jego stronę. Yoseph targał na plecach wielki, wypełniony czymś wór, a Salome dzierżyła w ręku coś, co przypominało berło.
- Yoseph, Salome! – ocknął się. – Pomóżcie!!! Co mam robić!? – jego głos łamał się i nie wiele brakowało, a wpadłby w histeryczny płacz, zbyt mocno przytłoczony tym, co się dzieje wokół niego.
- Nie martw się! – uśmiechnął się Yoseph. - Wszystko będzie dobrze!
Ściągnął wór z pleców i wspólnie z siostrą rzucili nim w kierunku Uranosa.
- Co to jest? – zapytał instynktownie, nie nadążając za tym co się dzieje.
- Nasiona owoców – odpowiedziała Salome.
Yospeh przykucnął i przyłożył swoją dłoń do gruntu, na którym stał. Ziemia znajdująca się pod nim zaczęła być absorbowana przez jego rękę, tworząc wielki krater. Ciało Yosepha robiło się coraz bardzie brudne i ziemiste, aż do momentu, w którym całkowicie nabrał kolorów gleby. Podniósł się na proste nogi i wyciągnął rękę w stronę Uranosa.
- Salome! – zawołał.
Podeszła do niego od tyłu i objęła rękoma, a następnie z całej siły ścisnęła. Z dłoni Yosepha wystrzelił strumień ziemi, która zaczęła gromadzić się na oddalającym się Mechonisie.
- Ta moc... – Uranos był zaskoczony - Czy ty zjadłeś gąb-gąbkowoc...?
- Uranos!!! – zawołał Yoseph. – We?? nasiona, które przynieśliśmy i posad?? je w tej ziemi! Dzięki temu będziecie w stanie przetrwać! Przekazuje ci kontrolę nad Mechonisem. Zrób wszystko, aby uratować każde jedno istnienie! Liczę na Ciebie!!!
- Czekajcie!!! – zawołał totalnie zmieszany, starając się poukładać myśli.
Lecz Yoseph i Salome już go nie słuchali. Stanęli na krawędzi Bionisa i spojrzeli w przepaść między nim a Mechonisem, która była już na tyle wielka, iż nikt nie próbował jej przeskoczyć.
- Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? – zapytał Yoseph. – Ja sam w zupełności wystarczę.
Salome uśmiechnęła się i spojrzała na otaczający ją tłum. Birkanki krzyczały, płakały i wołały do tych, którym się udało przejść na drugą stronę.
- Tak... – zaczęła czując w sobie wielkie poczucie winy. – Gdybym została tutaj, już nigdy w życiu nie mogłabym spojrzeć komukolwiek z nich w twarz.
- Tak myślałem... – odpowiedział, mając identyczne odczucia.
Złapali się za ręce i bez chwili wahania skoczyli w przepaść, w której przed chwilą życie straciło wielu ich pobratymców.
- Cholera!!! – krzyknął Uranos na widok znikającego rodzeństwa.
Był bezradny, wszystko wymknęło mu się spod kontroli. Trzech jego przyjaciół zniknęło, a jego rodzina znajdowała się na Bionisie, która runie zaraz w dół. Jednak mimo tego wszystkiego, nie popadł w panikę. W głowie wyryły mu się słowa Yosepha: „wszystko będzie dobrze” i wierzył w nie teraz, bardziej niż w to, co widział na własne oczy. Nieunikniona katastrofa Immaxa zeszła na poboczny tor w jego głowie, a jej miejsce zajęła inna istotna sprawa. Sprawa jego imienia. Rozejrzał się dookoła i dostrzegł swój cenny kufer. Podniósł go z ziemi i zajrzał do środka. Wewnątrz leżały dwa owoce z dziwnymi, zakręconymi wzorkami.
- Co robić...? – pytał siebie w myślach. Rzucić synowi, czy zostawić sobie? Kto z nich ma większą szansę na przetrwanie i przekazanie woli jego przodków dalej? Odpowied?? była oczywista. Jego syn, jakby nie patrzeć, był na straconej pozycji. Prawdopodobnie zginie, a owoce przepadną. Tak dyktowała mu logika, lecz tym razem serce wzięło górę nad rozumem. Wyjął jeden z owoców i zwrócił się do swojego syna.
- Uranos!!! – Młodzieniec obrócił się w jego stronę. – Łap!!! Pilnuj tego, jak oka w głowie, aż do dnia, w którym spotkamy się ponownie! - łzy spłynęły mu po policzku.
Wiedział, że w jego rękach owoce są bezpieczniejsze. Lecz mimo tego rzucił. Jako symbol swojej wiary w ich ponowne spotkanie.

Yoseph i Salome upadali. Lecąc między chmurami, spoglądali na skrawki białego morza, oraz znajdujące się trochę dalej morze niebieskie. Bionis trzymał się jeszcze Mechonisa na ostatnich wspornikach, lecz już zaraz miał runąć w dół.
- Gotowa? – zapytał retorycznie Yoseph. – Czekamy, aż Bionis się odłączy! Musimy wiedzieć gdzie dokładnie spadnie, nie możemy pozwolić sobie na pomyłkę!
- Wiem! – odparła. – Nie musisz mi tego przypominać, jestem tak samo inteligentna jak ty, nie zapominaj, mądralo! – Na twarzy obojga pojawił się uśmiech.
Zbliżali się już do białego morza, lecz Bionis dalej nie odpuszczał.
- Uwaga! – krzyknął Yoseph i po chwili wpadli w morze obłoków. Jego gęstość była mniejsza od wody, dlatego też choć Salome i Yoseph bardzo chcieli, to nie zdołali się w nim zatrzymać. Zwalniając nieco tempo spadania, dobrnęli do dna, po czym przez nie wylecieli i ponownie przyspieszyli. Ich oczom ukazało się niebieskie morze, a na nim jedna, samotna wyspa. Spojrzeli do góry, chcąc się upewnić czy nastała już pora, lecz białe, chmurzaste morze, przez które przed chwilą przelecieli, skutecznie skrywało za sobą Immaxa.
- No dalej... – niecierpliwił się Yoseph, zbliżając się powoli do ostatniego przystanku ich lotu, jakim było śmiertelne zderzenie z taflą wody, lub nawet z ziemią, jeśli będą mieli wystarczająco dużo nieszczęścia, aby akurat w nią trafić.
I nagle zza białej osłony wyłoniła się spadająca bestia, która już samotnie, bez towarzystwa Mechonisa, leciała im na spotkanie.
- Salome! – zawołał do siostry.
Wystawiła swoją magiczną różdżkę z dzieciństwa przed siebie i wystrzeliła potężną wiązkę chmury, która w zastraszającym tempie zaczęła kumulować się pod nimi. Przez lata zabawy, Salome nauczyła się nią władać w poziomie mistrzowskim i tylko dzięki temu, chmura mogła zwiększać swoją objętość w takim tempie, jak teraz. Yoseph podleciał do białego strumienia i wsadził w niego rękę. Wielkie skupisko pary wodnej, które formowało się pod nimi, zamieniło się w puszystą, miękką i, co najważniejsze, namacalną gąbczastą chmurę, na której po chwili wylądowali. I choć uderzyli w nią z ogromną prędkością, to biała materia całkowicie zamortyzowała upadek.
- No i proszę – rzekła Salome, przewracając się na plecy. – Chociaż jedno marzenie udało nam się spełnić...
- Heh... - westchnął Yoseph. - Może dostanie się na księżyc nie było w naszych możliwościach. Może od zawsze powinniśmy skupić się na czymś mniejszym. Na przykład... na chmurach...
Na twarzy Salome pojawił się uśmiech.
Oboje leżeli nieruchomo i spoglądali w niebo, które stopniowo znikało z ich oczu, zakryte masywnym Bionisem, który leciał w ich stronę z zawrotną prędkością. Chmura, na której leżeli w dalszym ciągu zwiększała swoją objętość, przy pomocy berła dzierżonego przez Salome. Jej rozmiar był już niemalże tak wielki, jak rozmiar Bionisa.
- Zawsze lubiliśmy bujać w obłokach, nie sądzisz? – zauważyła. – Nasze ambicje, nasze marzenia... Były poza zasięgiem zwykłych ludzi.
Yoseph delikatnie się uśmiechnął
- Ludzi, mówisz...
Zamilkli. Złapali się wspólnie za ręce i z uśmiechem na twarzy spoglądali na zbliżającą się z góry śmierć. Kilkanaście sekund pó??niej, dom na którym mieszkali przez ostatnie 15 lat, z impetem uderzył w chmurę. Jednak ona, dzięki swoim ogromnym rozmiarom, całkowicie zamortyzowała upadek i zatrzymała Bionisa w powietrzu, ratując życia wszystkich jego mieszkańców.

Dystans między światem birkanów, a światem ludzi, zmniejszył się drastycznie.

I tak oto dwójka ludzi o ogromnych ambicjach, ogromnych marzeniach i zwykłych, ludzkich niedoskonałościach, powstrzymała katastrofę, której sami byli sprawcami. Przez całe swoje życie, zawsze lubili bujać w obłokach. Teraz w nich pochowani, odkryli prawdę o ich własnym jestestwie i z uśmiechem na ustach przyjęli swoją pokutę.

C.D.N
kuba335

Wilk morski

Licznik postów: 86

kuba335, 17-02-2014, 23:29
Przeczytałem od razu po wstawieniu, a teraz to skomentuję Big Grin O ile druga część wspomnień podobała mi się trochę mniej niż ta pierwsza, to ostatecznie zdecydowanie są one na plus. Czekam z niecierpliwością na powrót do aktualnych wydarzeń.
Dahaka

Król piratów

Wiek: 32
Licznik postów: 3,793

Dahaka, 17-02-2014, 23:47
A to ciekawe Big Grin Myślałem, że generalnie 2 część bardziej podejdzie, ale w sumie to nawet lepiej, że ta spokojniejsza ci się bardziej podobała Smile Dzięki za komentarz.
Tralal

Pirat

Licznik postów: 38

Tralal, 22-02-2014, 23:06
Nawet, nawet.
Jelly J.

Nowicjusz

Licznik postów: 14

Jelly J., 03-03-2014, 22:26
Fajne te fanfiki... Jak tak czytam prace innych to mnie samą bierze ochota na pisanie. Smile
Sturmir

Wiceadmirał

Wiek: 29
Licznik postów: 1,484
Miejscowość: ECCLES MASTERRACE!

Sturmir, 06-03-2014, 03:10
bardzo ciekawy czapter, rzekłbym. Ciakawoż jestem jedynie kiedy to autor postara się zaopatrzyć nas w najnowszy rękopis swojego dzieła.
Dahaka

Król piratów

Wiek: 32
Licznik postów: 3,793

Dahaka, 06-03-2014, 03:17
Tradycyjnie dziękuję wszystkim za komentarze Smile

Okej, na chwilę obecną kończymy z flashbackami (Tak, na chwilę obecną. Tak, będzie więcej. Tak, wiem, że bardzo was to cieszy, hłe hłe Big Grin) i powracamy do naszej ukochanej załogi. Sporo czasu minęło odkąd ostatnio o nich pisałem, więc czas na małe przypomnienie co gdzie i jak.

Luffy – jest na Bionisie (mam nadzieję, że wszyscy się domyślili, że wyspa u szczytu wieży, to Bionis...) przyprowadzony przez Michała do rezydencji starszyzny, udał się do pokoju, gdzie miał zrobić dzieciaka jednej z birkanek, ale Luffy jak to Luffy olał sprawę i teraz straż ściga go po całej wyspie.

Robin – także jest na Bionisa, w posiadłości starszyzny, która właśnie opowiada jej treść flashbacka.

Nami – skatowana przez Michała, po czym uratowana przez Sanjiego, dochodzi teraz do siebie

Sanji – wparował z buta w Michała, który wleciawszy do groty, w której więzione były kobiety z ziemi, roztrzaskał klatki i uwolnił je wszystkie. Teraz jest z Nami.

Zoro, Usopp i Brook – Wyszli z wnętrza góry razem z Usoppem, po tym jak Zoro z ich pomocą pokonał Zawebe. Usopp panikował, ale Zoro powiedział mu parę słów i snajper się ogarnął i ruszył na szczyt góry. Zoro z nieprzytomnym Brookiem na plecach pobiegł w stronę Sunny( a raczej w stronę miejsca, w którym Sunny była jak zacumowali, bo w chwili obecnej jest na szycie góry)

Franky walczy z Chopperem w mieście (Terra Prometida) na szczycie góry. Cumulus siedzi na ich statku i się temu przygląda. Okazało się, że Cumulus dorzucił Chopperowi do waty środki halucynogenne, które Chopper zebrał kiedy byli jeszcze u podnóża góry.

No to jedziemy!

Rozdział 17: Błagam, pomóż nam!

- I to by było na tyle – kobieta skończyła swą dosyć długą opowieść. – Wszyscy mężczy??ni znajdują się wiele tysięcy metrów nad nami, na Mechonisie.
Robin uzyskała odpowied?? na swoje pytanie, lecz teraz jej uwaga skupiona była na czymś zupełnie innym.
- Uranos...? – zapytała, chcąc się całkowicie upewnić.
- Co z nim?
- Czy moglibyście mi powiedzieć o nim coś więcej? – poprosiła.
- Hę? – zdziwił się mężczyzna, po czym dodał nieco podejrzliwie – dlaczego jesteś nim tak zainteresowana?
- To zwykli birkanie – wtrąciła się staruszka. – Przekazywali sobie z pokolenia na pokolenie swoje imię oraz jakąś skrzynkę.
- Ale dlaczego? – zapytała zaintrygowana. - Po co to robili?
- Skąd mamy wiedzieć? Nawet oni sami nie mieli pojęcia.
Robin poczuła się rozczarowana brakiem wyjaśnienia najbardziej interesującego ją wątku.
- Rozumiem... – odrzekła. - W takim razie, czy moglibyście mi powiedzieć, gdzie mogę go znale??ć?
- Uranosa? – ponownie odezwał się mężczyzna. – Raczej nie możemy ci z tym pomóc...
- Dlaczego!? – zirytowała się Robin, gdyż bardzo chciała dowiedzieć się więcej o człowieku dzierżącym imię jednej ze starożytnych broni.
- Czemu cię to aż tak interesuje? – zapytał ponownie, ciągle się dziwiąc. – To jest nasza historia. Nie ma ona nic wspólnego z lud??mi, a przynajmniej nie miała do momentu, w którym pojawiliście się na wyspie u podnóża wieży.
- Historia to historia, nie ważne kogo i czego dotyczy - tłumaczyła Robin. - Jesteście częścią tego samego świata, a ja, jeśli nie poznam historii każdego jego zakamarka, nigdy nie będę w stanie w pełni go zrozumieć.
- Och... – starzec westchnął z lekkim podziwem. – No cóż... I tak nie ma to już dla nas większego znaczenia, więc dobrze. Kiedy nas już nie będzie, niech nasze dzieje żyją dalej, choćby nawet wśród ludzi...
Robin się uśmiechnęła.
- Dopilnuję, aby nie zostały zapomniane.

Otumaniony Chopper szarpał się gwałtownie z Frankym, usilnie próbując skrzywdzić swojego towarzysza. Cumulus siedział na statku słomianych kapeluszy i śmiał się z widowiska, jakie mu prezentowano.
- Cumumumu!!! Jakie to jest zabawne! Oglądać dwóch towarzyszy skaczących sobie do gardeł!
Franky milczał i starał się trzymać renifera w ryzach. Nie wiedział, kiedy halucynacje Choppera znikną, więc jedyne na co mógł czekać, to ustanie efektu działania rumble ball. Czuł, że oczekiwana chwila zbliża się wielkimi krokami, gdyż towarzysz nie sprawiał mu już większych kłopotów, co jawnie wskazywało na to, że słabnie.
I po kilku minutach w końcu stało się, Monster Chopper przedobrzył i zamienił się z powrotem w podstawową formę, kompletnie tracąc władzę nad swoim ciałem. Padł na ziemię i warczał uroczo pod nosem, będąc kompletnie nieszkodliwym.
- No nareszcie! – ulżyło Franky’emu – Teraz mogę się wreszcie zająć tobą! – zwrócił się do Cumulusa.
- Pff – prychnął. – Nie bąd?? taki pewny siebie!
Kapłan powstał i uniósł ręce w górę.
- Mieszkańcy Terry!!! – krzyknął głośno. – Wyjd??cie ze swoich domów i użyczcie mi swojej siły, aby przegonić zło wszelakie z naszego miasta!!! Wtargnęli do nas demoniczni wysłannicy, z którymi musimy się uporać!!! Więc chod??cie, to ostatni akt wiary, jaki musicie uczynić! Kiedy wspólnie pokonamy siły ciemności... wtedy wszyscy razem będziemy mogli przejść przez wieżę!!! - słowa Cumulusa rozniosły się po całej wiosce.
- Hę? – Franky podrapał się po głowie. – Gorzej ci, czy co?
Drzwi jednego z domów otworzyły się, a z wnętrza nieśmiało wyjrzała jakaś kobieta. Oglądnęła się to na lewo, to na prawo, po czym powoli przeszła przez próg. Nie minęła chwila, a kolejni gapie, którzy do tej pory obserwowali ile mogli przez swoje okna, zaczęli wychodzić na zewnątrz i gromadzić się niepewnie przed kapłanem.
- Dobrze! Dobrze!!! – krzyczał Cumulus, starając się ich zmobilizować.
- Co tu się dzieje do diabła – dziwił się Franky? – To jakieś zombie, czy co? Ej ty! – zawołał do Cumulusa. – Pracujesz z Morią!?
- Z kim? Nie bąd?? śmieszny! Ja pracuję tylko z bogiem!
- Z bogiem? Co to za kretyn... – bąknął do siebie Franky.
Mieszkańcy miasta stanęli pod statkiem słomianych i, szepcząc pod nosem między sobą, czekali na polecenie kapłana.
- Dobrze, moi drodzy! Tak jak obiecałem, wieża czeka każdego z was! Jedyna rzecz jaką musicie zrobić – wskazał palcem na cyborga – to zlikwidować ten pomiot!
Wszyscy odwrócili się w kierunku cieśli. Większość mieszkańców stanowiły kobiety, lecz nawet one były gotowe do walki za tak hojną nagrodę.
- Brać go!!! – krzyknął Cumulus.
Fala bezbronnego mięsa armatniego, bo tym byli właśnie dla Franky’ego, nieśmiało ruszyła w jego stronę.
- H-hej! Czekajcie – Franky bezskutecznie próbował ich powstrzymać. – Nie chcę wam zrobić krzywdy!
Jednak nikt nie reagował. Polecenie Cumulusa i oferta wstąpienia do wieży były jedynymi rzeczami, o których myślały ich wyprane mózgi. Z początku niepewny marsz mieszkańców po chwili przeistoczył się w agresywną szarżę, która nacierała teraz na cieślę.
- No i znowu to samo! – zdenerwował się Franky. – Jak ja mam z nimi walczyć, aby nie spuścić im suuuuper łupnia? Niech to szlag!
Podbiegł do swojego ciągle warczącego pod nosem towarzysza, podniósł go z ziemi i wbiegł między pobliskie budynki.
Z szarżującego tłumu wyłonili się dwaj mężczy??ni, którzy objęli prowadzenie i samotnie skierowali się w ciasne uliczki między domami, nakazując reszcie podzielić się na kilka grup i otoczyć teren, w którym ukrył się intruz. Nowi liderzy, o imionach Flip i Flap, udali się w ślad za cyborgiem i rozpoczęli poszukiwania.

- Hej, spójrz! – odezwał się Flip po kilku chwilach bezproduktywnego łażenia.
Nieopodal nich, obok drzwi jednego z domków, leżały cztery skrzynie wypełnione owocami, a zza nich, po bokach, wystawały dwie czerwone kule połączone z dwoma błękitnymi bryłami.
Mężczy??ni przyjrzeli się uważnie podejrzanemu widokowi i zachichotali głośno.
- Cholera! – szepnął pod nosem Franky. – ??e też muszę być taki duży...
Przyszykował się do działania i czekał już tylko na ruch przeciwników. Nasłuchiwał uważnie każdego odgłosu, jaki dobiegał zza jego pleców, lecz oprócz szmerów z oddali, nie słyszał kompletnie nic. Po kilkudziesięciu sekundach, cieśla zaniepokojony podejrzaną ciszą, postanowił zaryzykować i ostrożnie wychylił się zza osłony. Jak tylko wyjrzał za siebie, od razu napotkał wgapiony w niego wzrok przeciwników. Mrugnął kilka razy i powoli wycofał swoją głowę z powrotem. Reakcji nie było, cisza trwała dalej.
- Chyba mnie nie zauważyli... – pomyślał Franky. – Ale zaraz... To przecież niemożliwe! Spoglądali prosto na mnie, nie mogli mnie nie zobaczyć! W takim razie czemu nie zareagowali? Czy to jakiś suuuper podstęp? Tak, to na pewno to, mają jakiś plan, cwaniaki. Ha! Ja tak łatwo się im nie dam, nie będę tańczyć jak mi grają. Nie mam tu do czynienia z byle kim, muszę być ostrożny i nieprzewidywalny. Nie mogę się powstrzymywać, trzeba działać na poważnie!
Franky przygotował swój zamontowany w ręce karabin, złapał głęboki oddech i wyskoczył zza osłony.
- Weapons Left!!! – posłał serię pocisków w stronę swoich oponentów.
- Cooooooooo!? – zdziwili się mężczy??ni. - Cały czas był za skrzynią!!!
- CZYLI MNIE JEDNAK NIE WIDZIELIŚCIE DEBILE!!! – krzyknął odruchowo Franky, lądując na ziemi.
- Flap!!! – ryk Flipa odbił się echem po całym mieście.
Jego przyjaciel trzymał się za brzuch, a spod ręki małym strumieniem wyciekała mu krew.
- To... już mój koniec... – mamrotał Flap, kompletnie bez energii w głosie, po czym zaczął upadać na ziemię.
Flip podbiegł do niego i złapał w ramiona.
- Flap, proszę! – załkał jego przyjaciel. – Nie zostawiaj mnie na tym świecie samego!!!
- Nie... martw... się... – szeptał Flap. – Na zawsze... będę żył... w twoim sercu...
Kiedy wypowiedział te słowa, jego powieki opadły, a on sam bezsilnie zawisnął w rękach towarzysza.
- Nnnnnnnnieeeeeeeeeeeeeeeeeee!!! – zawył Flip zalewając się łzami.
Franky przyglądał się całej scenie wylewając ze swoich oczu litry słonej wody.
- Co... co za piękna przyja??ń!!! – szlochał razem z Flipem. – Dlaczego.... dlaczego los musiał was rozdzielić tak wcześnie!? Czymże te niewinne dusze zawiniły, że spotkał ich taki okropny los!?
- NICZYM DEBILU, TY GO ZABIŁEŚ!!! – wydarł się na niego Flap.
- PRZEPRASZAM!!! – Franky padł na kolana, nie mogąc wybaczyć sobie do czego się przyczynił. – Proszę, powiedz, co mogę dla ciebie zrobić, aby się zrekompensować!?
- Tutaj jest!!! – zawołała nagle jakaś kobieta i zaraz wszyscy mieszkańcy miasta zlecieli się za nią.
Cyborg widząc nacierających ludzi spojrzał ostatni raz na płaczącego Flapa, po czym rzucił się do ucieczki. I kiedy tak biegł, kiedy był już prawie poza zasięgiem poległego wojownika i jego przyjaciela, do jego uszu dotarło wreszcie cicho, lecz wyra??ne, rozpaczliwe wołanie o sprawiedliwość.
- Pomścij Flipa!!!
Na twarzy cyborga momentalnie pojawił się uśmiech determinacji.
- Obiecują ci to, Flap! – krzyknął na pożegnanie. - Zrobię wszystko, aby człowiek odpowiedzialny za jego śmierć... ZAPŁACIŁ ??YCIEM!!!


Robin po usłyszeniu reszty opowieści i krótkiej rozmowie ze starszyzną, wyszła z posiadłości i udała się w stronę wioski, którą mijała z załogą zaraz po wyjściu z wieży. Gdy była już na miejscu, skierowała swe kroki do domku, którego mieszkańcy zwrócili wcześniej jej uwagę. Podeszła do drzwi i zapukała, a po chwili mężczyzna o jasnych włosach otworzył je i stanął w progu.
- Witaj – przywitała się. – Chciałabym o czymś z tobą porozmawiać.
Mężczyzna zmarszczył brwi, nieco zaniepokojony.
- O co chodzi? – zapytał.
Robin spojrzała mu przez ramię i dostrzegła za nim małego, bawiącego się chłopczyka.
- Chodzi o twojego syna – odpowiedziała.
Wyraz twarzy blondyna zmienił się na nieco spokojniejszy. Wykonał krok na przód i zamknął za sobą drzwi.
- Nazywam się Tirs – przedstawił się. – Rozumiem, że przyszłaś zabrać chłopaka do jego prawowitych rodziców?
- Tak – przyznała Robin. – Przebywają ciągle na dole, w mieście. Od wielu lat chcą je opuścić, ale nie mogą tego zrobić ze względu na swoje dziecko, które zostało im odebrane.
- Nie mają lekko, co? – mężczyzna wyra??nie posmutniał. – Pamiętam ten dzień bardzo dobrze. Byłem pierwszym, któremu Cumulus dał możliwość wejścia do wieży. Nie powiem, bardzo się cieszyłem, ale Cumulus nie był przekonany, czy moja osoba wystarczy bogu, więc postanowił najpierw złożyć mu ofiarę. I jako, że nie miał pod ręką żadnego zwierzęcia... postanowił użyć bezbronne niemowlę.
- To okropne! – Robin wzdrygnęła. Nawet tak stoicka osoba, jak ona, zagotowała się ze złości.
- I to bardzo – przytakną Tirs. – Na szczęście udało mi się namówić Cumulusa, abym zabrał dziecko na górę i tam samotnie złożył ofiarę. Dzięki temu byłem w stanie uniknąć tragedii, aczkolwiek koniecznym było oddzielenie go od rodziców, dla jego własnego bezpieczeństwa. Kiedy doszedłem na górę, tutejsi mieszkańcy chcieli się pozbyć malca, ale nawet oni nie mieli sumienia, aby cokolwiek mu zrobić, więc zostawili go w moich rękach. Od tamtego czasu wychowuję go, razem z moją birkańską żoną.
- Całe szczęście, że trafił na takiego człowieka, jak ty... – Robin szybko się uspokoiła. – Myślisz, że chłopak zaakceptuje, że nie jesteście jego prawdziwymi rodzicami?
- Z tym nie będzie problemu – szybko wyjaśnił Tirs. – Od zawsze mówiliśmy mu, że nie jesteśmy jego prawdziwymi rodzicami i że kiedyś w końcu jego mama i tata przyjdą tutaj i go zabiorą.
- Cóż, taki scenariusz jest raczej niemożliwy, lecz ja i moja załoga możemy zabrać go i zaprowadzić do Adama i Ewy.
- To wspaniale! - ucieszył się. - Bardzo mnie to cieszy. Dziecko powinno być wychowywane przez swoich rodziców, a nie obcych ludzi...
- Z drugiej strony lepiej obcy, ale dobrzy ludzie, niż kompletny brak opiekuna... - zamyśliła się. - W każdym razie, wezmę go, choć może być to trochę niebezpieczne...
- Niebezpieczne? – zdziwił się blondyn.
- Jak znam moją załogę, to na dole wywołali już pewnie nie lada chaos, a i kto wie, czy zaraz tej wyspy nie spotka podobny los.
- Och... czyli mieliście spięcie z Cumulusem? – domyślił się Tirs. – Lepiej uważajcie na niego, jego moc potrafi być naprawdę niebezpieczna.
- Chodzi o to berło, prawda? Swoją drogą, skąd je wziął? – Robin zadała to pytanie, mając w pamięci historię Yosepha i Salome, którzy w chwili śmierci byli w posiadaniu berła.
- Oficjalna wersja była taka, że dostał je od boga, czyli birkanów. Prawda natomiast jest zgoła inna. Berło leżało sobie gdzieś na ternie nieistniejącego jeszcze wtedy miasta, Cumulus je znalazł, ale było kompletnie bezużyteczne. Kiedy wszedł do wieży, dopiero wtedy otrzymał owoc, który uczynił to berło przydatnym do czegokolwiek. Potem stwierdził, że ludzie nie będą czuć respektu, jeśli będą wiedzieć, że to sprawka owocu, więc delikatnie zmodyfikował historię, tak aby główną rolę odegrało boskie narzędzie, o boskiej mocy kontroli chmur.
- No tak, przedmioty dzierżące moc diabelskich owoców nie są znane zwykłym ludziom - zauważyła Robin. - Mało kto na świecie z tego korzysta... Ciekawa jestem... czy birkanie mieli dostęp do badań Vegapunka, czy sami odkryli jak wszczepić moc owocu w przedmiot...
- Słucham? – przerwał jej Tirs, który nie był w stanie usłyszeć jej szmerania.
- Och, nic - uniknęła tematu.
Tirs spojrzał na nią podejrzliwie.
- W każdym razie, mam do ciebie pytanie. Czy spotkałaś może na dole człowieka o imieniu Izvir?
- Izvir... Tulis? – Robin przypomniała sobie o mężczy??nie, którego spotkali w wieży. – Tak, wiedzieliśmy go w drodze na górę.
- W drodze? - nieco się rozczarował. - Czyli... nie dostał się tu razem z wami?
- Niestety, nie był w stanie przejść jednego z zadań.
- Och, rozumiem... Czyli siedzi tam i czeka na cud... Mogłem się spodziewać, że nie da rady. W każdym razie, jak będziecie wracać na dół, wyświadcz mi tę przysługę i pozdrów go ode mnie. A jeśli dacie radę, zabierzecie go ze sobą...
- Czekaj... - zatrzymała go Robin. - Chcesz powiedzieć, że nie wracasz z nami?
- Nie... - uśmiechnął się. - Ani ja, ani nikt inny. Może i zostaliśmy oszukani i wykorzystani, ale... podoba nam się tutaj. Mamy rodzinę, piękne widoki i spokój... zero piratów, zero wojen, zero strachu. Nawet birkanie zapominają po jakimś czasie skąd pochodzisz i traktują cię jak swojego. Jest... dobrze...
- Nie martwi cię to, że jeśli nie wrócicie na ziemię, to prędzej czy pó??niej ta wyspa zostanie wyludniona?
Tirs spojrzał w niebko, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Jeśli taki jest boży plan...


- Gdzie jest chłopak!? – krzyczeli strażnicy, rozglądając się za nim w Edenie.
- Shishishishi – radował się Luffy.
Siedział na najwyższym drzewie, skryty w jego koronie, i zajadał się rosnącymi tam owocami.
- Jaaaakie dobreeeee! – powiedział i wsadził do ust kolejną porcję. – Nie wiedziałem, że owoce mogą być tak dobre, jak mięso!

Zmachany Usopp dobiegł wreszcie na szczyt góry, niemalże wypluwając po drodze płuca. Skierował się w stronę placu, a gdy dobiegł po chwili na miejsce, spostrzegł tłum ludzi, którzy gonili za kimś po drugiej stronie miasta. Bardziej na północ, tuż obok katedry, zauważył zrobioną przez Sanjiego dziurę w ziemi, a niedaleko niej statek jego załogi.
- ??e co!? – Usopp złapał się za głowę. – Dlaczego Sunny jest tutaj!? I gdzie się wszyscy podziali!?
Wiedział, że ciągle podnoszący się poziom lawy niedługo zaleje dolną część wyspy. Wiedział także, że znajdują się tam Zoro i Brook, bezcelowo szukający statku.
- Cholera! – zaczynał panikować. – Co mam zrobić!? Co robić... Wiem!
Przypomniał sobie, że Sanji ma przy sobie mały ślimakofon, więc jeśli tylko dostanie się na statek, będzie mógł się z nim skontaktować. Ruszył biegiem w kierunku Sunny, trzymając się zachodniej części miasta, która obecnie była pusta i bezpieczna, aby nie wpaść w żadne spowalniające go kłopoty. Kiedy dotarł na miejsce, wdrapał się na statek i udał w stronę kuchni.

Nami siedziała oparta o drzewo i odpoczywała. Sanji stał obok niej, dotrzymując towarzystwa i pilnując jej stanu fizycznego i psychicznego. Przyglądał się także, jak ziemskie kobiety linczowały w pobliżu bezbronnego Gammala.
- Ty dupku! – krzyczała jedna z nich. – Myślisz, że możesz brać sobie facetów, bo wam potrzebni do reprodukcji, a nas zamykać w klatce, tylko dlatego, że nie jesteśmy wam do niczego potrzebne!? Za kogo ty się masz!?
Starzec popychany od jednej osoby do drugiej nie miał sił stawiać oporu.
- Ej! – zawołał do nich Sanji. – Wystarczy już.
Wtem Gammal przestał być miotany i pozwolono mu wreszcie swobodnie przewrócić się na ziemię.
- Niby dlaczego!? – zbulwersowała się jedna z kobiet. - Wiesz jak oni nas traktowali!?
- Domyślam się – spojrzał na Nami, a potem na wychudzone i wybrudzone kobiety. - Ale znęcanie się nad bezbronnym staruszkiem w niczym wam nie pomoże, poza tym... – kucharz urwał nagle zdanie.
- Puru-puru-puru-puru. Puru-puru-puru-puru.
- Hm? – Sanji wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki mały ślimakofon i odebrał połączenie. – Halo?
- He...Sanji...gdzi...esteś? - przemówił znajomy, urywający się głos.
- Haaalooo! Usopp, to ty? - Sanji trząsł ślimakiem, starając się polepszyć sygnał. - Jestem kilkaset metrów nad wyspą, zasięg jest słaby i ledwo cię słyszę!
- Jak...set...nad...yspą!?
- Co!? - zaczynał się irytować. - Nie rozumiem co mówisz!
Zapadła chwilowa cisza, po czym Usopp znowu się odezwał.
- La... awa... law... awa...
- Hę? Lawa?
- Po... si... odno... pod...
- Podnosi?
- U... amy... ciek...uci...
- Uciekamy? Czekaj... – Sanji szybko powiązał fakty i zrozumiał co jego towarzysz próbuje mu przekazać. - Chcesz powiedzieć, że lawa zaczęła się podnosić i zaleje zaraz całą wyspę!?
- ...ak!
- ??e co!? – krzyknęły kobiety. – Jak mamy wrócić na dół, jak wyspę zaleje lawa!?
- Cholera... – zmartwił się kucharz. – Usopp, słuchaj uważnie! Ja, Nami, Robin i Luffy jesteśmy bezpieczni, ale musisz znale??ć Choppera, Franky’ego i Brooka i sprowadzić ich na statek!
- Wy...dzić...sa...wysa...
- Wysadzić?
- Mi...as...st
- Wysadzić miasto!?
- He... co... aaaa!!!.... zab.... – tym razem słychać było nie tylko Usoppa, ale także inną postać oraz jakieś trzaski.
- Usopp...? Usopp!? Jesteś tam!? – próbował nawiązać kontakt, lecz połączenie zostało zerwane..
- Co się dzieje!? – pytały zmartwione kobiety.
Sanji schował ślimakofon z powrotem do kieszeni, po czym podszedł do Nami i wziął ją na ręce.
- Co się dzieje, Sanji? – zapytała osłabionym głosem.
- Nic, Namisiu, nie przejmuj się – uspakajał ją. – Wracamy po prostu na statek.
- Ach... dobrze... – zamknęła oczy i powoli zaczęła zasypiać.
- Słuchajcie, moje drogie – kucharz zwrócił się do pań. – Jeśli chcecie wrócić do swoich domów, to musimy się śpieszyć. Nasz statek to jedyna droga ucieczki, więc jeśli chcecie się z nami zabrać, to pomóżcie mi znale??ć resztę mojej załogi!
- No dobrze - przystały na propozycję. - Nie mamy większego wyboru. Powiedz tylko, jak wyglądają.
- Szukajcie najpiękniejszej kobiety na świecie i kretyna w kapeluszu! - rzucił krótko.
- Tak, dużo nam to mówi... - bąknęły wszystkie jednocześnie.
Kiedy ustaliły już dokładnie kogo mają znale??ć i gdzie się spotkać, kobiety rozproszyły się po wyspie w poszukiwaniu reszty załogantów, a Sanji ruszył powoli w kierunku wieży.
- Zaraz!!! – krzyknął Gammal. – Czy ty przed chwilą powiedziałeś, że ktoś chce wysadzić miasto na dole?
Kucharz zatrzymał się i obrócił w kierunku starca.
- Ta – odpowiedział sucho.
Gammal zbladł, a na jego twarzy dostrzec można było zalążki paniki
- Tylko nie to... - wymamrotał przerażonym głosem. - To na pewno sprawka Zawebe...
- Zawebe? - podchwycił imię Sanji. - Kto to?
- On... jest jednym z nas...
- Jednym z was? - zdziwił się kucharz. - Więc ciągle wam mało i teraz wysłaliście go, aby wysadził miasto w powietrze!?
- Nie, nie! - zaprzeczył. - To nie tak! On... on chce odciąć nad od ludzi...
- Och... To dobrze...
- Nie! Nie jest dobrze! Jeśli to zrobi, to prędzej czy pó??niej nasza wyspa zostanie wyludniona! On musi zostać powstrzymany! Błagam, pomóż nam!
- Nie ma mowy – odrzekł stanowczo Sanji. – Nie znam ciebie, ani nikogo z tej wyspy. Nie wiem, jaka jest wasza historia, ale z tego co usłyszałem i zobaczyłem, wiem jedno - nie zasługujecie na ratunek. Wykorzystaliście nas, niczym zwykłe materiały do reprodukcji, nie okazaliście żadnego szacunku, a teraz, kiedy wasz światek się wali i jesteście na skraju wyginięcia, stajesz przede mną i błagasz o pomoc? I liczysz na to, że to zrobię? I co? Po tym będziemy żyć w zgodzie długo i szczęśliwie? Dlaczego miałbym pomagać wam, abyście w przyszłości ponownie mogli katować i wykorzystywać ludzi? Właściwie, to dlaczego to robicie? Czemu nie możecie załatwić tego w pokojowy sposób? Dlaczego nie możecie zejść po tej wieży na dół, do nas?
- Ponieważ... - zaczął, spuszczając wzrok. - Zostaliśmy wychowani w przekonaniu, że ludzie są nic nie wartymi stworzeniami, pełnymi wad. Dlatego tak was postrzegamy i dlatego tak was traktujemy... Niemniej... przez te kilka ostatnich lat... zdałem sobie sprawę, że wcale nie jesteście od nas dużo gorsi. Tak, przyznaję, wykorzystaliśmy was, z początku wręcz z obrzydzeniem, ale z czasem zrozumieliśmy, że nasze przekonania są błędne i że ludzie nie są tacy ??li. I właśnie dlatego... w imieniu wszystkich birakanów, chciałbym z całego serca was przeprosić! Błagam, wybaczcie nam - Gammal padł na kolana przed Sanjim.
Kucharz spojrzał na niego z niesmakiem i ruszył w kierunku wieży.
- Twoja skrucha wynika tylko i wyłącznie z tego, że czujesz się zagrożony, a nie z tego że ci naprawdę żal. Gdybyś faktycznie żałował, to moja towarzyszka nie zostałaby zlinczowana, a mnie by tutaj nie było. To żałosne, że nie potrafisz wytrwać w swojej nienawiści do samego końca i zmieniasz swój światopogląd wtedy, kiedy jest ci to potrzebne. Twoje proszę i przepraszam, jest ostatnim dowodem na to, że jesteś zepsuty niczym czarny ząb. A z takimi zębami można zrobić tylko jedno – wyrwać je, aby nie powodowały więcej bólu. Nie obchodzi mnie wasz los. I tak macie szczęście, że nie ma tu mojego kapitana, bo gdyby dowiedział się co zrobiliście Namisi i reszcie tych biednych kobiet, prawdopodobnie obrócił by wasza wyspę w pył. Znajcie moją litość - rzucił na pożegnanie.
Gammal przyglądał się jak Sanji powolnym krokiem idzie w stronę wieży, nie mogąc wykrztusić z siebie ani jednego słowa. To był początek ich końca i dobrze o tym wiedział. Wiedział, że nadchodzi czas, aby zapłacić za grzechy przeciw ludzkości.

C. D. N.
Dahaka

Król piratów

Wiek: 32
Licznik postów: 3,793

Dahaka, 27-03-2014, 02:49
Witam po krótkiej przerwie moich drogich, CZYTELNIK?“W (napisałem z dużych liter, bo wiecie, czytelnicy czytają. I komentują... Big Grin ) Dzisiejszy rozdział jest bardzo specjalny z dwóch powodów:

1. Mamy pierwszą oficjalną walkę. Tak, pierwszą, dobrze widzicie. Te poprzednie to takie pierdołowate szybkie starcia były. To jest real deal.

2. Niejaki Sturmir, którego znacie z forum, zgodził się spłodzić kilka rysunków do mojego fika! Konkretnie trzy! Pierwszy przedstawia Zawebe i Lucy, drugi Cumulusa, a trzeci... trzeci to pełnoprawna ilustracja, która jest cliffhangerem tego rozdziału, więc dopóki go nie przeczytacie, nie zaglądać tam! Liczę na to, że połechtacie trochę Sturmira, bo jak będzie miał dobry humor (a wzmożony ruch w temacie na pewno będzie dobrze oddziaływał na jego ego Big Grin) to może narysuje tego więcej! A wszyscy chcemy rysunków, czyż nie Big Grin? Także liczę na was i na renesans tematu i milion komentarzy

Oto rysunki!
Zawebe i Lucy
[Obrazek: pair_of_two_by_sturmir-d7brffm.jpg]

Cumulus
[Obrazek: cloud_priest_by_sturmir-d7brffj.jpg]

Ostatni jest na samym dole, w SPOILERZE. Proszę go nie otwierać, dopóki nie doczytacie do samego końca tego rozdziału. Rysunek to nagroda za czytanie Big Grin

Rozdział 18: Usopp vs Cumulus

- Hej, ty! – zawołał oparty o drzewo Zawebe do przechodzącego nieopodal człowieka.
- Hę? – Izvir rozejrzał się dookoła i dostrzegł nieznajomego – Ja?
- Tak, ty. Mam do ciebie sprawę – odparł sucho.
- Do mnie? – zdziwił się - Jaką? Czekaj, kim ty w ogóle jesteś? Nie kojarzę cię z miasta...
- Nie ważne kim jestem – spławił jego pytania, nie chcąc niepotrzebnie przedłużać rozmowy. – Potrzebuję informacji.
Izvir zaniepokoił się tajemniczym nieznajomym, lecz wyczuł w nim także szansę na wydostanie się z tego małego piekiełka, w który obecnie się znajdował. Mężczyzna musiał tu przypłynąć na statku, więc przy odrobinie szczęścia, jeśli dobrze wszystko rozegra, powinien załapać się na rejs do jakiegoś miasta.
- Dlaczego miałbym ci udzielać jakichkolwiek informacji, kiedy nie wiem nawet kim jesteś? Przypłynąłeś tu na statku, czy...?
- Nie, nie przypłynąłem na żadnym statku – przerwał mu Zawebe. - Słuchaj mnie uważnie, człowieku. Zadam ci teraz pytanie i oczekuję otrzymać na nie odpowied??. Jeśli tego nie zrobisz, zabiję cię. Rozumiesz?
Izvir zdrętwiał. Jeszcze dwie minuty temu spokojnie spacerował sobie wśród drzew, a teraz jakiś nieznajomy typ grozi mu, że go zabije. I jakby tego było mało, robi to tak chłodnym, stoickim i przekonującym głosem, że nawet przez chwilę nie sądził, że mógłby wyjść żywy z ewentualnej konfrontacji.
- D-dobrze... – wymamrotał pod nosem.
- Potrzebuję materiałów wybuchowych. Silnych. Gdzie je mogę znale??ć?
Izvir chciał zapytać do czego mu one potrzebne, ale przypomniał sobie co Zawebe powiedział dziesięć sekund temu i szybko pozbył się tego pomysłu z głowy.
- O-obawiam się, że nie znajdziesz nic takiego na tej wyspie. Jesteśmy rozbitkami, ledwo zbudowaliśmy sobie dach nad głową, nie mamy niczego... M-musiałbyś popłynąć na inną wyspę... – Spojrzał na Zawebe, mając nadzieję, że ten się nie rozzłości. I na jego szczęście, mężczyzna nie okazał ani krzty emocji, dalej chłodno mu się przyglądając.
- Inną wyspę? Gdzie?
- N-no nie wiem dokładnie... ale udało nam się odzyskać log pose z naszego wraku, więc przy jego pomocy mógłbyś się dostać na inna wyspę... ale do tego potrzeba statku... którego nie masz...
- Nie potrzebuje żadnego statku – stwierdził stanowczo. - Przynieś mi ten przedmiot i nie waż się nikomu o mnie mówić. Pamiętaj, że nie masz gdzie uciec, więc prędzej czy pó??niej cię znajdę i choćbyś zebrał całą armię ludzi – Zawebe wystawił swą rękę przed siebie i tuż nad jego dłonią pojawiło się coś, co przypominało gęsty i czarny jak smoła dym – nie będziecie w stanie mi nic zrobić.
Wszystkie pomysły, jakie Izvir miał na wyjście z tej sytuacji, zostały zabite w zalążku słowami i pokazem mocy Zawebe. Nie miał wyjścia, musiał tańczyć jak mu grano.
- T-tak jest! – zaakceptował polecenie i nieśmiało ruszył w kierunku miasta.
Zanim jednak odszedł, Zawebe naszła kolejna myśl.
- Aha, jeszcze jedno...
Izvir zatrzymał się momentalnie i odwrócił w jego kierunku.
- Ta wieża... na jej szczycie czeka... wielki skarb.
- Skarb? – zdziwił się Izvir.
- Tak, aczkolwiek tamtejsi strażnicy nie oddadzą go bez walki.
- Aha... i niby skąd to wiesz? – dopytywał podejrzliwie.
- Nie twój interes – odpowiedział surowo Zawebe. – Ciesz się, że w ogóle ci to mówię.
Izivir zamilkł i bez słowa ruszył w kierunku miasta.
- Skarb? No, no... jednak opłacało się go spotkać – mamrotał do siebie w drodze do miasta. - Ale nie ma mowy, że będę się nim z wszystkimi dzielić. Co to, to nie...!
Zawebe dalej stał pod drzewem i przyglądał się odchodzącemu Izvirowi.
- Nie zawied?? mnie człowieku. Niech wasza prawdziwa natura wypłynie na wierzch, niech chciwość zabierze was na górę i pozwoli przelać krew tych zdrajców. Niech wasze niedoskonałości będą mą bronią, niech wasza ręka sięgnie chmur i zabarwi je czerwonym kolorem. Pozostawcie po sobie ból i zniszczenie, bo w tym nie ma wam równych. Zabijcie ich wszystkich...


Poziom lawy nieubłaganie się podnosił i już tylko kilka minut zostało do momentu, kiedy zacznie ona pochłaniać najniżej położone mosty i cele. Zawebe leżał nieżywy na ziemi, niedawno przebitym mieczem przez Zoro. Jego serce przestało bić jakiś czasu temu, a kałuża krwi, w której jeszcze niedawno leżał, zdążyła wsiąknąć już w ziemię. Rana na ciele była całkowicie zagojona i jedyne co po niej pozostało, to niewielka szrama, już druga zaserwowana mu przez szermierza.
- Obud?? się...
Jego serce drgnęło. Bardzo delikatnie, subtelnie, lecz na pewno drgnęło. I po kilkunastu sekundach znowu, tym razem nieco energiczniej, lecz dalej słabo. I znowu, teraz już solidnie, i tak jeszcze kilka razy, zanim na powrót zaczęło bić spokojnym, regularnym tempem.
Otworzył oczy, lecz nie mógł się ruszyć. Dopiero po chwili, kiedy pompowana przez jego świeżo obudzone serce krew ponownie przepływała przez jego ciało, zdołał podnieść się na nogi. Nieco oszołomiony rozejrzał się dookoła, niewzruszony lawą, która zaczynała powoli wylewać się na powierzchnię.
Nieopodal, na kamieniu, siedziała Lucy, która przyglądała się uważnie swojemu ojcu.
- Dlaczego to robisz? – zapytała.
Zawebe nie odpowiedział. Spojrzał na znajdujące się obok niego ogniste jezioro, potem na dziurawe sklepienie góry, w której wnętrzu się znajdował i w końcu na materiały wybuchowe, których nie miał pojęcia jak zdetonować z dystansu bez pomocy Servo.
- Dlaczego to robisz!? – krzyknęła Lucy. – Dlaczego chcesz wysadzić to miasto!? Co takiego ci ludzie tobie zrobili!? Czemu nie możesz po prostu odpuścić, zostawić to wszystko w świętym spokoju i najzwyczajniej w świecie żyć dalej? Dlaczego...? Dlaczego... Tato...

Robin wyszła z domu Tirsa i skierowała swe kroki do miejsca, w którym odłączyła się od Nami i Sanjiego. Zanim to zrobiła, poprosiła gospodarza, aby udał się wraz z synem Adama i Ewy w stronę wejścia do wieży, zaraz jak tylko chłopiec wróci do domu. Kiedy doszła na miejsce, zarówno jej załoga jak i wię??niarki zniknęły, a jedyną osobą obecną był rozpaczający na ziemi Gammal.
- Nie wiesz przypadkiem, gdzie poszli moi towarzysze? - zapytała oschle.
Starzec spojrzał na nią wzrokiem przepełnionym smutkiem i łzami.
- Poszli w stronę wieży... kobiety szukają chłopaka w słomkowym kapeluszu... - odpowiedział łkając.
Robin nie zwracając uwagi na stan Gammala, odwróciła się i ruszyła przed siebie.
- Zaczekaj! - zawołał do niej starzec. - Czy... czy mogłabyś nam p-pomóc? Na dole znajduje jeden z nas... On... On chce wysadzić tamtejsze miasto! Odciąć nas od ludzi i skazać na zagładę! Proszę! Musisz go powstrzymać!
Robin odwróciła się, spojrzała mu głęboko w oczu i głosem o iście lodowej barwie odpowiedziała mu.
- Nie. - Po czym ruszyła dalej.
Gammal znowu zalał się łzami. Przewidywał, że jego prośba ponownie zostanie odrzucona, ale ciągle miał nadzieję, że być może teraz sytuacja potoczy się inaczej.
- I jeszcze jedno - Robin zatrzymała się i ponownie na niego spojrzała. - Birka została zniszczona przez Enela, a wszyscy jej mieszkańcy nie żyją. Jesteście ostatnimi ze swojego gatunku. Bez was, pozostaną już tylko pojedyncze jednostki, które nie dadzą rady wychować kolejnej generacji birkanów. W ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat, cały wasz gatunek, co do ostatniej osoby, zniknie z tego świata - poinformowała go z obojętnością w głosie, po czym skierowała swe kroki w stronę wieży.
- Co...? - Gammala zatkało. Tragiczna sytuacja w jakiej znajdował się jego lud, wkroczyła właśnie na zupełnie nowy pozom beznadziejności. Nie mógł wykrztusić z siebie ani jednego słowa, gdyż został doszczętnie zmiażdżony informacją przekazaną mu przez Robin. - Enel...? Syn Yosepha...? Ale... Jak...? Dlaczego...? - Padł na ziemię i leżał w bezruchu. Właśnie zdał sobie sprawę, że to nie jest jego koniec. To nie jest także koniec załogi Immaxa. To zupełnie nowa skala - koniec jego gatunku. Tego doskonałego gatunku birkanów. Tego, który był lepszy od ludzi. Ale skoro był lepszy, to dlaczego zniknie z tego świata jako pierwszy? W dodatku tylko i wyłącznie z ich własnej winy? Immax i Enel - dwa elementy, które wyrżnęły w pień całą ich rasę. Dwa istnienia powstałe z ich przekonań. Jakim cudem sami sobie zgotowali ten los? To jest pytanie, na które odpowiedzi nie mógł znale??ć, gdyż wykraczała ona ponad to, co przez setki lat jego gatunek osiągnął...


Kim ty do diabła jesteś!? – krzyknął Usopp. – Co robisz na naszym statku!?
Cumulus stał w drzwiach do kuchni i uśmiechał się głupkowato.
- Do kogo dzwonisz, co? – dopytywał z nutką szydery w głosie. – Nikt ci tu nie pomoże... – jego twarz przyjęła znamiona agresji, a on sam zamachnął się swoim berłem.
- Czas ginąć grzeszniku!!! Radiatus! – wydarł się posyłając trzy wiązki chmur w Usoppa.
- Co do..!!! – snajper został wzięty z zaskoczenia, lecz nie było już czasu na krzyki. Rzucił się na kuchenny blat i wylądował po jego drugiej stronie, zrzucając przy okazji wszystkie znajdujące się na nim naczynia.
- Wybacz Sanji... – pomyślał i chwycił za leżącą na ziemi patelnię. Przeczołgał się wzdłuż mebli i delikatnie wychylił zza nich, trzymając głowę przy samej ziemi, tak aby Cumulus go nie zauważył.
- Nie masz gdzie uciec, po prostu się poddaj, cumumumumu! – proponował mu kapłan.
Cumulus stał przy samych drzwiach, dokładnie tych, którymi zdzielił Usoppa, kiedy ten rozmawiał przez stojący obok ślimakofon. Usopp znajdował się w zachodniej części pomieszczenia, schowany za blatem. W centrum znajdował się stół, a w zachodniej części kanapa, na północ od której były drzwi i strzegący ich Cumulus.
- Czym ten koleś do mnie strzela w ogóle!? – rozmyślał Usopp, a jego nogi nie mogły przestać się trząść. Rozglądał się nerwowo w poszukiwaniu jakiegoś rozwiązania, które nie wyrządziłoby szkody Sunny i pozwoliłoby mu uciec na zewnątrz.
- Aha! – szybko wpadł na prosty pomysł i chwycił za swoją procę. Wstał gwałtownie na równe nogi i nim Cumulus zdążył zareagować, wystrzelił prosto w niego.
- Hissatsu: Kemuri Boshi!!! – zasłona dymna rozproszyła się po całym pomieszczeniu, zaskakując kapłana.
- Co to ma być!!! – ryknął machając rękami, aby przerzedzić dym wokół niego.
Usopp rzucił się przed siebie z patelnią w ręce, przetoczył przez stół i kiedy był już o krok od niczego nie spodziewającego się Cumulusa, zamachnął się i przywalił mu najmocniej jak tylko potrafił.
- 300 gramowa patelnia Usoppa!!! – huk zderzenia z twarzą kapłana rozniósł się po okolicy. Cumulus ryknął i złapał się za nos, który najbardziej ucierpiał, a snajper szybko otworzył drzwi i zwiał ze statku.
- Ty... – warknął kapłan. – TY MAŁA GNIDO!!!

Usopp wybiegł na zewnątrz i zeskoczył z pokładu. Ruszył ile sił w nogach w sam środek miasta, w centrum wielkiego, pustego placu.
- Dobra! – krzyknął z przekonaniem w głosie. – Najwyższa pora przetestować moje najnowsze nabytki – myślał o nasionach, które zebrał kilka godzin wcześniej w lesie, u podnóża góry. – To miejsce nada się idealnie!
Kiedy znalazł się już tam gdzie chciał, a wokół niego było tylko połacie pustego terenu, zaczął grzebać w swojej torbie.
- To... to... to... trochę tego... to... i jeszcze to... – mamrotał do siebie gromadząc w dłoni masę różnych nasion. – Okej, oto chwila prawdy!
Władował wszystko co miał w swoją procę i wycelował w niebo.
- Hissatsu: Midori Boshi... – krzyknął i grad nasion wystrzelił w górę.
- Ty gnojku!!! – Cumulus biegł w stronę Usoppa z twarzą czerwoną jakby miał zaraz eksplodować.
Usopp zaciągnął swoje gogle na oczy i uśmiechnął się szyderczo do kapłana.
- ...Amazon Jungle!!! – ze spadających nasion gwałtownie wyrosły wszelakiego rodzaju rośliny i drzewa, tworząc dookoła coś, co można określić tylko mianem dzikiej, tropikalnej dżungli. Usopp zniknął z oczu Cumulusa, a on sam znalazł się zatopiony w zielonym świecie.
- C-co to ma być!? – przeraził się nieco nagłym obrotem sytuacji.
- Devil! – gdzieś z pomiędzy drzew dało się dosłyszeć szept Usoppa.
- Aaaaa!!! – wrzasnął kapłan, gdyż coś złapało go za nogę i uniosło do góry. Mięsożerna roślina, którą zaraz dostrzegł, użyła swoją winorośl, aby podnieść go i wsadzić do swojej paszczy.
- Chyba śnisz! – Cumulus złapał za mackę i użył swojej mocy, aby zaabsorbować całą wodę znajdującą się w roślinie, totalnie ją wysuszając i pozbawiając życia.
Upadł na ziemię, uwolniony z rąk krwiożerczej rośliny, po czym wstał i ruszył w głąb dżungli szukać Usoppa.
Kapłan uważnie stąpał po dzikim terenie, używając chmur, aby odgradzać się od roślin, które wyglądały jakby tylko czekały, aż do nich podejdzie. Kiedy zdarzyło mu się jakąś przeoczyć, używał swojej mocy, aby szybko je odwodnić.
Pomimo szczerych chęci, nie był w stanie zlokalizować Usoppa. Wszystko dookoła wyglądało niemalże tak samo, przez co kompletnie stracił orientację w terenie. Niesamowicie gęsta roślinność wymagała od niego ciągłego skręcania, zawracania i wymijania, przez co nawet jeśli chciałby wyjść idąc ciągle prosto, musiał wykonać tyle manewrów, że na powrót zapominał, w którą stronę się kierował. - Hej! – coś zaszeptało za jego plecami, kiedy Cumulus robił sobie przerwę na załatwianie potrzeb fizjologicznych. Kapłan podskoczył ze strachu i gwałtownie się obrócił.
- Pokaż się gadzie! – krzyknął tracący cierpliwość kapłan. – Stań do walki jak mężczyzna, a nie się chowasz, tchórzu!
- Raflesia! – ponownie usłyszał szept, a wokół niego roztoczył się potworny smród, który był na tyle intensywny, że wszystkie jego zmysły zaczęły szwankować.
- C-co się dzieje!? – Cumulus krztusił się, a jego oczy łzawiły.
Javelin! – z ziemi wystrzeliły spiczaste rośliny, które niczym kraty uwięziły Cumulusa.
- To na nic, chłopcze... – ponownie użył swoich gąbczastych mocy, aby wyssać całą wodę z roślin i bez problemu się uwolnić. – Możemy tak się bawić w nieskończoność, twoje rośliny na mnie nie działają! – przechwalał się Cumulus ciągle kaszląc, przecierając oczy i zatykając sobie nos, po czym stworzył kolejną chmurę – Incus! – kowadłowy obłok pojawił się tuż pod nim i uniósł go do góry. – I co ty na to, hę!?
- Sargasso! – Z koron drzew wystrzeliły pnącza tworzące siatkę, która zablokowała kapłanowi powietrzną drogę ucieczki.
- Chyba mnie nie słuchałeś zbyt uważnie. Te rośliny są dla mnie niczym! – wystawił rękę i ponownie wyssał całą wodę, otwierając sobie wyjście z dżungli.
Imapct Wolf! – zza drzew wyskoczył wielki, liściasty wilk szarżujący prosto na kapłana i uderzył w jego chmurę. Impet rozsadził obłok na kawałeczki, posyłając samego Cumulusa na ziemię.
- Szlag by to trafił!!! – wrzasnął zirytowany Cumlus. Powstał z ziemi i z pomocą swojego berła stworzył wokół siebie chmurzasty mur. – Cholera...!!! Znowu muszę się odlać... – odparł zdenerwowany do siebie, po czym ponownie załatwił swoją potrzebę.
- Dobra... – odezwał się kiedy skończył. – Koniec tej zabawy...
Cumulus miał już dość zabawy w kotka i myszkę, więc postanowił zagrać najsilniejszymi kartami. Nie chciał tego robić, bo jak ostatnio użył Arcusa na uciekającym Luffym, to staranował po drodze mały kawałek swojego miasta, a zależało mu na tym, by nie niszczyć tego, co sobie tutaj stworzył. Niemniej miarka się przebrała i miał już dosyć Usoppa, dlatego też postanowił zmiażdżyć go za wszelką cenę.

Franky dalej ścigany był przez mieszkańców Terry, biegał wkoło miasta, próbując ukryć się przed nimi w domach lub między nimi, lecz zawsze, przez jego rozmiary, z marnym skutkiem. Po kilkunastu minutach biegu przed jego oczami ponownie pojawił się Flap.
- Hę? – Franky zdał sobie sprawę, że właśnie zrobił pełne okrążenie po mieście i znalazł się w punkcie wyjścia. – Ej ty, oszukałeś mnie!!!
- Pomściłeś już Flipa? – zapytał go przejęty Flap.
- Jak mam go pomścić, skoro to ja go zabiłem!!!
- No właśnie! – uśmiechnął się pod nosem. - Jeszcze nie rozumiesz? Musisz... popełnić samobójstwo!
- No chyba kpisz! – odpowiedział zirytowany cyborg.
- Ej Flap – zza domku wyszedł cały i zdrowy Flip. – Nie wiem czemu, ale na placu wyrósł nagle las...
- TO TY ??YJESZ!!!? – wydarł się Franky.
- T-to cud – oczy Flapa się zaszkliły. – O-on... zmartwychwstał!!!
- G?“WNO NIE ZMARTWYCHWSTAŁ WY OSZUŚCI!!!
Już szykował się do spuszczenia im łomotu, kiedy ziemia nagle drgnęła.
- Hej, co się dzieje? – zapytał Flip
- S-spójrz – Flap wskazał palcem na nacierającą z centrum miasta ogromną falę chmur, która taranowała na swojej drodze każde stworzone przez Usoppa drzewo.
- C-co do...!!! – zdziwił się Franky.
- Zginiemy!!! – Flip i Flap objęli się rękoma i zaczęli płakać.
Cyborg wystawił ręce przed siebie i załadował swój promień.
- Radical Beam!!! – potężna, laserowa wiązka wystrzeliła i poleciała w kierunku chmury. Niestety nie poszło to po myśli Franky'ego i zamiast efektywnej eksplozji, promień gładko przebił się przez falę obłoków i poleciał w niebo.
Reszta mieszkańców miasta wybiegła właśnie zza zakrętu, doganiając Franky’ego, i wrzeszczała niczym banda rządnych krwi dzikusów.
- Mamy cię!!! Teraz zginiesz!!! – Stanęli w miejscu i obrócili głowy w stronę nacierającej chmury. – A MY RAZEM Z TOBĄ!!! – pisnęli panicznie i robiąc w tył zwrot zaczęli uciekać, lecz było już za pó??no, aby usunąć się z pola rażenia. Cieśla zorientował się, że ma do czynienia z jakąś lekką materią, więc postanowił przyjąć inną taktykę.
- Super Coup de Vent!!! – wiązka skondensowanego powietrza wystrzeliła z rąk Franky’ego i znacząco spowolniła białą falę, a następnie kompletnie ją zatrzymała tuż przed ich nosami. Puszysty obłok począł się rozpadać i niczym śnieg przykrył wszystkich dookoła.
- Hej, patrzcie!!! – krzyknął po chwili Flap do mieszkańców, wskazując palcem na Franky’ego.
Chmury, które opadły na cyborga uformowały mu długie białe włosy, gęstą białą brodę do pasa, oraz białą szatę, która przykryła całego jego ciało, nadając mu iście niebiański wygląd.
- T-to... wyjąkał Flipa. – To bóg!!!
Okrzyki szoku i niedowierzania rozległy się dookoła, a mieszkańcy padli na kolana i zaczęli czcić Franky’ego.
- Hę – zdziwił się cieśla i podrapał po głowie.
- PODNI?“SŁ RĘKĘ, ZOBACZCIE!!! – niemalże rozpłakał się jeden z mieszkańców.
- Boże prowad?? nas do wybawienia! – oddawali mu pokłony. – Zrobimy wszystko co nam każesz!
Cyborg stał jak słup soli i nie wiedział co zrobić, jego zdziwienie było zbyt duże...


- Wyła??! – krzyczał Cumulus, stojąc na zgliszczach tego, co jeszcze chwilę temu można było nazwać lasem. – Zrównałem z ziemią 1/3 twojego małego ogrodu jednym machnięciem mojego berła. Jeśli się nie pokażesz, zniszczę całą resztę, więc oszczęd??my sobie zachodu i po prostu stań do walki!
Usopp siedział schowany w krzakach i za wszelką cenę nie chciał wplatać się w otwartą walkę. Nie tylko dlatego, że się bał, ale dlatego, że był snajperem i ataki dystansowe były jego specjalnością, zwłaszcza te z ukrycia. Wychylił się z buszu i wycelował swoją broń w przeciwnika.
Hissatsu: Firebird Star! – ognisty ptak wystrzelił z lasu i poszybował w stronę Cumulusa.
- To na nic! – krzykną kapłan i gdy tylko pocisk się zbliżył, wystawił rękę przed siebie i zaabsorbował cały ogień.
- Cholera! – burknął Usopp, nie mając pomysłu na to jak go pokonać. – Co on ma za moc? Niby wygląda jak logia chmury, ale jakim cudem chmura mogłaby absorbować wszystko?
- Dobra młokosie, koniec zabawy! Zaczynasz mnie męczyć! – krzyknął przecierając czoło, które zalane było nienaturalną ilością potu. – Cholera... muszę chwilę odpocząć... ten gówniarz naprawdę jest wkurzający. Złapał mocno za swoje berło i wbił je z całej siły w ziemię.
- Hę? – zdziwił się Usopp obserwując go przez swoje gogle. – Co on knuje...?
Cumulus usiadł na ziemi i zamknął oczy, jakby zaraz miał zacząć medytować, po czym złapał obiema dłońmi rękojeść swojej broni. Usopp zmieszany przyglądał się kapłanowi, lecz nic się nie działo nic szczególnego.
- Czyżby się poddał? – pomyślał snajper, lecz po chwili dostrzegł co się szykuje. Daleko za Cumulusem, na skraju góry, za wszystkimi budynkami, można było dostrzec wystające chmury. Te, które jego załoga widziała zanim jeszcze zacumowali na wyspie. Skrywały one szczyt i zbierały deszcz, dzięki któremu mieszkańcy mogli przetrwać. I jak z początku wisiały one w miejscu, tak teraz powoli przemieszczały się, krążąc wokół miasta. Pojedyncze skrawki stopniowo zaczynały być wsysane do centrum wyspy, a całość wyglądała niczym powstające właśnie tornado. Chmury gromadziły się w jednym miejscu, tworząc coraz większą zbitkę, która niemrawo formowała się w gigantyczny, człekopodobny kształt. Kiedy powstające monstrum osiągnęło już odpowiednią wielkość, przestało rosnąć, a kolejne obłoki siłą zlepiały się z innymi, coraz bardziej zwiększając gęstość potwora. Skondensowane gąbczaste chmury powoli zmieniały swą konsystencję z miękkiej i puszystej na iście glinianą, aż do momentu, w którym bestia była całkowicie uformowana. Sylwetka mężczyzny o sporej masie mięśniowej, kraterowate uszy, spiczaste zęby i białe, puste gałki oczne stworzyły potwora, który stanął przed schowanym w buszu Usoppem i nie miał zamiaru nigdzie odchodzić.
- T-t-t-t-to s-s-s-są ch-ch-chyba j-jakies ż-ż-ż-żarty!!! – Usopp trząsł się jak galareta i jedyne o czym teraz marzył to ucieczka w siną dal, lecz na jego wielkie nieszczęście, nie miał gdzie uciec. Nie mógł zejść na dół, gdyż cały tamtejszy teren zostanie zaraz zalany lawą, nie mógł schować się w którymś z domków, bo ten wielki potwór i tak zaraz wszystko zmiażdży. Nie mógł zostać w lesie. Nie mógł zostać na Sunny, ale musiał trzymać się blisko niej, bo to jedyna droga ucieczki z wyspy, więc wielkim nieszczęściem byłoby oddanie jej w ręce przeciwnika. Każdy możliwy scenariusz uniknięcia konfrontacji był złym pomysłem do zrealizowania. Dlatego też jedyne co mu zostało, to walka. Musiał stanąć twarzą w twarz z potworem i choć wiedział, że to najlepsza opcja, jaką może podjąć, to stojący naprzeciw olbrzym powodował u niego trwały paraliż.
I właśnie dlatego Usopp nie wyszedł z lasu, został z tyłu doglądając sytuacji i wspierając duchowo tego, który się odważył. Dzierżąca pelerynę legendarna postać, z maską na twarzy, którą zna cały świat, spokojnym krokiem wyszła z cienia rzucanego przez dżunglę. Monstrum wyrwało z ziemi jedno z drzew i przyszykowało się do rozpoczęcia dzikiego ataku. Zamaskowany osobnik spojrzał na niego i bez krzty zawahania przemówił.
- Przybywam na polecenie mojego przyjaciela, aby wyrównać szanse tego pojedynku! Nie licz na zwycięstwo, bestio, bo spotkałeś właśnie swojego naturalnego przeciwnika! Zapamiętaj to sobie dobrze! Marynarka walczy z piratami. Rewolucjonista walczy z rządem. Myśliwy walczy ze zwierzyną. Dobro ze złem. Światło z ciemnością. A kto walczy z potworami? Otóż to, mój drogi... Z potworami... walczą superbohaterowie!!!
Spoiler

[Obrazek: sogeking_vs______by_sturmir-d7bq3dy.jpg]

Maska skrywająca strach!
Sturmir

Wiceadmirał

Wiek: 29
Licznik postów: 1,484
Miejscowość: ECCLES MASTERRACE!

Sturmir, 27-03-2014, 03:04
wow wow such drawings wow illustrations so good wow wow like one piece wow

uszanowanko.

Teraz heros się będzie musiał bardziej starać bo konkurencja rośnie, a ja czasu na rysowanie do obu historii marnować nie będę...
Subskrybuj ten wątek Odpowiedź