(Nie)słodkie urwisy
Ten temat nie posiada streszczenia.
Aktualnie ten wątek przeglądają: 1 gości
1 2 3
Subskrybuj ten wątek Odpowiedź
miss_sunshine

Piracki wojownik

Licznik postów: 158

miss_sunshine, 23-12-2008, 02:23
Brook jest super Wink Bardzo przyjemnie sie czyta, no i wciaga. Swietny pomysl, a urwisy naprawde urocze Smile Pochwalam, pochwalam.... i czekamy na dalsza czesc.
Najuch

Imperator

Licznik postów: 2,656

Najuch, 23-12-2008, 04:01
Hehe, wiem coś na temat niechęci ludzi do komentowania ficków - leniwe potwory(z paroma wyjątkami)Smile

Co do tekstu - dobry. Wreszcie coś zaczyna się dziać. Brook jest OOC według mnie(poważny i odpowiedzialny - w OP zaś zupełnie nieTongue), ale to bardzo, bardzo dobrze. W mandze go nie lubię - w Twoim ficku bardzo!

Jak już wspomniałem dobrze jest, że akcja idzie do przodu - czekam na dalszy ciąg, czytać będęSmile
RedHatMeg

Piracki oficer

Licznik postów: 661

RedHatMeg, 23-12-2008, 11:45
No właśnie ja też zauważyłam że go trochę odcharakteryzowałam, ale w czwartej części nie zapomni o majteczkach XD, wiec ci co nienawidzą OOC, mogą sie niemartwić.

[ Dodano: 2008-12-25, 09:19 ]
Część 4
Brook wodził wzrokiem za Elim, póki ten nie skręcił w lewo. Tym, co Eli powiedział, jasno dał do zrozumienia, że wiedział o przemianie Luffy’ego i reszty. Stąd płynął wniosek, że nie byli pierwsi.
- Niech pan się nie przejmuje Elim – odezwała się nagle panna Gladstone. Brook spojrzał na nią. Rozpromieniła się znów i dodała: – On wszystkich obcych uważa za piratów. Widzi pan – nagle spoważniała. – przed czterdziestoma laty zostaliśmy napadnięci przez pewnych piratów. Okradli nas z całego dobytku, spalili nasze domy, wielu z nas pozabijało.
- Straszne. Ale nie wszyscy piraci są tacy – odparł Brook, wywołując w kobiecie zdziwienie.
Brook zamyślił się przez chwilę. Może powinien spytać? Mieszkanka tej wyspy może wyjaśnić mu, dlaczego szóstka z jego nakamy to teraz dzieci.
- Mam kilka naglących pytań – zaczął. – Znajdzie pani czas, aby mi na nie odpowiedzieć?
- Jeśli będę znała odpowiedź… Proszę za mną, panie… – popatrzyła na niego pytająco.
- Brook Mar… – urwał, bo wyjawiając przydomek, mógł ją do siebie zrazić. Odparł więc jedynie: – Brook.
- W takim razie, panie Brook, proszę za mną – powiedziała.
Zaczęła go prowadzić przez ulicę, aż do otoczonego małym, zielonym płotkiem wielkiego domu z placem zabaw i boiskiem, gdzie bawiła się chmara małych dzieci w marynarskich mundurkach. Na widok Brooka przerwały zabawę i z przerażeniem wodziły wzrokiem za kościotrupem, kiedy panna Gladstone uchyliła furtkę i wprowadziła go do ogrodu.
- Proszę wybaczyć moim uczniom – powiedziała kobieta. – Są nieufne wobec obcych.
- Niech pani się nie martwi. Doskonale ich rozumiem. Ostatecznie nie zawsze widzi się chodzące kości. Uczniowie? – zmienił temat. – Prowadzi pani szkołę?
- Tak – przyznała, naciskając klamkę i otwierając drzwi do domu.
Wprowadziła go na korytarz, a następnie do małego, ładnie urządzonego gabinetu. Poprosiła, aby usiadł na krześle naprzeciw jej biurka, co zrobił. Panna Gladstone uśmiechnęła się do niego przyjaźnie, po czym odezwała się:
- O co chciał mnie pan zapytać, panie Brook?
- Jakiś czas temu zawinęliśmy do waszego portu, a następnego ranka szóstka moich dorosłych przyjaciół obudziła się jako małe dzieci. Próbuję dociec tego przyczyny, ale na razie stoimy w miejscu. Może pani coś wie, panno Gladstone?
- Cóż – zaczęła, prostując się. – Wydaje mi się, że nie mogę panu pomóc, panie Brook. Z dorosłych w dzieci? Nigdy nie słyszałam o czymś takim.
- Oh… – Brook się zmieszał. – W takim razie muszę szukać dalej – podniósł się z miejsca. – Mimo wszystko bardzo dziękuję. Miło było panią poznać.
Skierował się do wyjścia, ale nagle się zatrzymał tuż przy drzwiach. Odwrócił się do panny Gladstone i powiedział radośnie:
- A czy zechce mi pani jeszcze pokazać swoje majteczki?
Zachichotała wbrew wyrobionym przez doświadczenie oczekiwaniom Brooka.
- Nie, może innym razem. Proszę już iść. Na pewno na pana czekają.
Brook wyszedł ze szkoły i spokojnym krokiem ruszył w stronę portu.

- …sześć, siedem, osiem, dziewięć… I dziesięć! Szukam! – oznajmił Luffy.
Rozejrzał się po pokładzie. Najpierw pomyślał o tym, gdzie najłatwiej się schować. Od razu rzuciły mu się w oczy drzewka pomarańczowe. Szybko pobiegł w tamtą stronę i już po chwili znalazł Nami. Wbiegł na półpiętro, gdzie pod stołem ukryci byli razem Usopp i Robin. Następnie Luffy poszedł do kuchni, aby tam poszukać, a przy okazji zjeść podwieczorek. Szukając czegoś dobrego do spałaszowania, odkrył w kredensie obecność Zoro.
Pozostał mu tylko do znalezienia Sanji. Luffy szukał go po całym statku. Zaglądał do kotłowni, kajut, gabinetu lekarskiego, bocianiego gniazda… Nigdzie go nie było. Luffy zaprzątnął też do roboty resztę dzieci. Kilka razy wchodzili do tego samego pomieszczenia i zaglądali do tych samych zakamarków. To zaczynało być niepokojące.
Nagle do głowy Luffy’ego przyszła pewna myśl. Podbiegł do burty i wychylił się niebezpiecznie mocno. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, gdyż Sanji wisiał na linie przewieszonej przez lwi ornament jak na osobliwej huśtawce.
- Ha, znalazłem cię! – oświadczył triumfalnie Luffy. – Teraz ty szukasz, Sanji!
- Zabawa w chowanego jest głupia – powiedział obrażalskim tonem kucharz, krzyżując ręce na ramionach. – Ja się już w nią nie bawię.
Momentalnie Luffy przechylił się za daleko, stracił równowagę i z wielkim chlupotem wpadł do wody. Sanji dołączył do niego kilka sekund potem. Pod wodą obaj chłopcy powoli opadali na dno, choć w przeciwieństwie do sparaliżowanego Luffy’ego Sanji próbował machać rękami, aby wydostać się na powierzchnię. Jednak przed zanurzeniem nie miał czasu, aby nabrać powietrza. Brak tlenu sprawił, że Sanji tracił na sile. Odniósł nagle niejasne wrażenie, że już kiedyś to mu się przydarzyło. To wszystko – poczucie bezsilności, opadanie na dno i brak oddechu. Tak, był wtedy tak samo mały. Ale kiedy to się zdarzyło? W jakich okolicznościach?
Przed oczami Sanjiego zaczęło robić się mętnie. Nagle poczuł jak czyjeś silne ręce chwytają go i ciągną ku powierzchni. Tak jak wtedy…
Tymczasem tonący opodal Luffy z lękiem odkrył, że nie jest w stanie ruszyć nawet palcem. Opadał na dno jak kotwica i nie mógł nic zrobić, choć próbował z całych sił zmusić sparaliżowane ciało do jakiejkolwiek reakcji. Jemu też zaczynało brakować powietrza i on też miał deja vu. Dlaczego jego moce nie działały? Czy o tym mówił wujek Brook, kiedy twierdził, że morze ich nie lubi? Zaraz co on powiedział wcześniej? Coś o owocach.
Rozmyślania przerwała mu utrata przytomności. Zanim jednak pociemniało mu w oczach, zdążył jeszcze zobaczyć jakąś małą postać, płynącą ku niemu.
Franky wyszedł na statek i położył Sanjiego na pokładzie. Niebawem wynurzył się również Zoro z Luffy’m. Brook, który właśnie wrócił, pomógł zielonowłosemu wyjść. Obaj topielcy byli nieprzytomni, kiedy Chopper podszedł do Luffy’ego, odchylił głowę tyłu i włożył mu do ust jakiś dziwny lejek, a drugi – podobny – dał Franky’emu.
- Co mam z tym zrobić? – spytał cyborg.
- Resuscytację krążeniowo-oddechową – wyjaśnił lekarz. Splótł w dziwny sposób kopyta i położył na brzuchu Luffy’ego.
- Resu… co? – zdziwił się Franky.
- Usta-usta. Rób po prostu to, co ja – odpowiedział Chooper.
Brook obserwował ich obu w napięciu, tak jak reszta dzieci. To naciskali na klatki piersiowe Luffy’ego i Sanjiego, to znów poprzez lejek wtłaczali im do płuc powietrze. Przez pierwsze kilkanaście sekund ze strony nieprzytomnych chłopców nie było żadnych reakcji, ale potem obaj zakasłali, wyrzucając z siebie strużki wody, i otworzyli oczy. Wszyscy wokoło odetchnęli z ulgą.
- Zeff… – wyszeptał Sanji zaraz po zmartwychwstaniu.
- Hem? – zdumiał się Brook. Sanji tylko przekręcił głowę w jego stronę i spojrzał na niego mętnym wzrokiem.
- Ten pan, który stracił nogę – wyjaśnił. – Miał na imię Zeff. Teraz sobie przypomniałem…
Brook ucieszył się jeszcze bardziej, chociaż tego nie okazywał.
Tymczasem Zoro nachylił się nad Luffy’m, na co ten się szeroko uśmiechnął. Zoro jednak nie wydawał się ani trochę wesoły.
- Głupi Luffy – odezwał się. – Z kim bym się bawił, gdybyś umarł?
- Ale żyje. Bo ty go wyciągnąłeś, Zoro – odparł Brook.
Na te słowa Luffy najpierw się zmieszał, a potem znów się uśmiechnął i zwrócił się z wdzięcznością do zielonowłosego:
- Dzięki, Zoro.
Nagle posmutniał i popatrzył na Brooka.
- Wujku Brook – odezwał się. – W wodzie nie byłem w stanie się ruszać.
- Powinienem ci to wyjaśnić wtedy, przepraszam, Luffy – odrzekł Brook. – Zjadłeś Diabelski Owoc. Dlatego jesteś człowiekiem-gumą. Robin – podniósł na nią wzrok. – Ty też zjadłaś jeden, ale masz inną moc. Możecie robić niezwykłe rzeczy, ale w morzu jesteście bezsilni. Dlatego uważajcie z wodą, dobra?
- Tak, wujku Brook – powiedziało oboje młodych użytkowników Diabelskiego Owocu.
- No, to teraz, chłopcy – Brook podniósł się z podłogi. – idziemy się przebrać w coś suchego.
Wraz z Sanjim i Luffy’m poszedł do kajuty Luffy’ego i tam znalazł im jakieś suche ubranka. Chłopcy zaczęli się przebierać, a tym czasem Brook usiadł w jednym z hamaków i przejrzał jeszcze raz listy gończe, które zebrał w mieście. Były wszystkie, w dodatku w całkiem niezłym stanie. Twarze dorosłych Luffy’ego, Usoppa, Zoro, Sanjiego, Nami i Robin. Kto wie – może ich własne wizerunki zwrócą im pamięć?
- Co to jest, wujku Brook? – spytał nagle Luffy. Brook podniósł wzrok. Luffy trzymał w rękach swój kapelusz.
- To jest twoje – odparł Brook. – Dał ci to ten pan, który w twoim śnie stracił rękę.
Luffy zamarł na chwilę. Spojrzał na kapelusz ze zdumieniem. Przyglądał się mu przez jakiś czas, najwyraźniej przypominając sobie zdarzenie sprzed dziesięciu lat. Tymczasem Sanji podszedł do Brooka i zerknął na trzymane na kolanach listy gończe. W ostatniej chwili jednak Brook złożył błyskawicznie gazetę.
- Chcę to pokazać wam wszystkim. Chodźcie do kuchni, chłopcy, i zawołajcie resztę.
- Dobrze, wujku Brook – powiedzieli razem Luffy i Sanji.
Po paru minutach Brook i wszystkie dzieci siedziały przy stole w kuchni. Maluchy wydawały się bardzo niecierpliwić. Brook położył gazetę na stole i rozłożył na nim wszystkie listy gończe w nadziei, że twarze na nich przypomną dzieciom, że kiedyś były dorosłymi. Pierwszą reakcją była ciekawość. Wszystkie dzieci aż uklękły na krzesłach, aby móc przyjrzeć się bliżej twarzom na listach gończych. Chwilę potem dzieciaki zaczęły już patrzeć na nie z lekkim zdumieniem, a nawet niepokojem.
- Patrz, Luffy – odezwał się nagle do kolegi Usopp, wskazując palcem jego list gończy. – Ten ktoś jest do ciebie podobny. Ma taką samą bliznę pod okiem i głupawy uśmiech, jak ty.
- Ja nie mam głupkowatego uśmiechu! – zdenerwował się Luffy.
- A ten straszny pan ma takie same włosy jak ja – stwierdził Zoro.
- A ta ładna pani trochę przypomina mnie – odparła z rozmarzeniem Nami. Nachyliła się jeszcze bardziej ku plakatowi i przeczytała: – „Nami. Poszukiwana żywa lub martwa. !6,000,000 beri.”
Zaczęły po kolei czytać własne nagrody.
- „Nico Robin. 80,000,000 beri.”
- „Roronoa Zoro. 120,000,00 beri.”
- „Sanji. 77,000,000 beri.”
- „Mankey D. Luffy. 300,000,000 beri.” Super! Mam najwyższą nagrodę z was wszystkich – wrzasnął z radości Słomiany Kapelusz.
- Ej, a gdzie ja? – spytał z lekkim poirytowaniem w głosie Usopp.
- To jesteś ty – Brook wskazał kościstym palcem plakat Sogekinga.
- A ja tak głupkowato wyszedłem… – żalił się Sanji.
- To naprawdę my? – zapytał z niedowierzaniem Zoro. – Ale, wujku Brook, ci wszyscy ludzie na tych zdjęciach są dorośli.
- Właśnie, wujku Brook – stwierdziła Robin. – Poza tym co z tobą, wujkiem Franky’m i wujkiem Chopperem. Wy nie macie listów gończych?
- Mamy – odparł Brook. – ale przyniosłem te, aby wam je pokazać… i przypomnieć wam, kim byliście.
- Ty chyba jakieś bajki opowiadasz, wujku Brook – odrzekł sceptycznie Zoro. – To niemożliwe, abyśmy to byli my.
Reszta dzieci również wydawała się nieprzekonana.
- Dlaczego w ogóle mówisz nam takie rzeczy? – spytała Robin. – Dlaczego mówisz nam, że jesteśmy piratami i że byliśmy kiedyś dorośli? Przecież to niedorzeczne, wujku Brook.
Brook zamilkł. Już wiedział, że odniósł porażkę, ale nie wiedział co robić. Czy próbować dalej, czy liczyć na to, że – tak jak dzisiaj Sanji – powoli przypomną sobie sami swoją przeszłość? Co będzie skuteczniejsze?
Najuch

Imperator

Licznik postów: 2,656

Najuch, 26-12-2008, 00:40
Cytat: A czy zechce mi pani jeszcze pokazać swoje majteczki?
Zachichotała wbrew wyrobionym przez doświadczenie oczekiwaniom Brooka.
- Nie, może innym razem. Proszę już iść. Na pewno na pana czekają.

rzmi to trochę tak, jakby na Brooka czekały majteczkiTongue

Ogólnie sam tekst dobry, bardzo mi się spodobał, czekamy co dalejSmile
miss_sunshine

Piracki wojownik

Licznik postów: 158

miss_sunshine, 26-12-2008, 01:44
Pewnie pomyslisz, ze sie czepiam, ale znalazlam 2 malusienkie bledy, w tym jedna literowka.

RedHatMeg napisał(a):- Zeff… – wyszeptał Sanji zaraz po zmartwychwstaniu.

- „Mankey D. Luffy. 300,000,000 beri.” Super! Mam najwyższą nagrodę z was wszystkich – wrzasnął z radości Słomiany Kapelusz.

Monkey, nie Mankey Smile Drobnostka. A z tym zmartwychwstaniem to troche dziwne bylo... Pzeciez byl tylko nieprzytomny, prawda?
Czekam niecierpliwie na kolejne czesci Smile
RedHatMeg

Piracki oficer

Licznik postów: 661

RedHatMeg, 29-12-2008, 18:40
Cześć 5
Tak jak poprzedniego wieczoru, tak i tego dzieciaki niespecjalnie były senne. Sanji i Zoro znowu się bili, Usopp leżał w hamaku i coś rysował, Luffy i Robin (która, niewiadomo jak, odkryła nagle moc swojego Diabelskiego Owocu) się nawzajem zaczepiali, a Nami próbowała wszystkich ignorować, zatykając sobie uszy poduszką. Kiedy Brook wkroczył do środka, wszyscy przerwali swoje zajęcia i ułożyli się wygodnie w hamakach. Nie wszedł głębiej do pokoju, nawet nie puścił klamki.
- Znowu nie chcecie spać, dzieci? – zapytał po chwili.
- Nie, wujku Brook – odezwała się Robin.
- Opowiedz nam kolejną bajkę – powiedział z przejęciem Usopp.
- Przepraszam, dzieci, nie mogę. Mam jeszcze parę spraw do załatwienia – odparł smutno Brook.
Na twarzach maluchów pojawił się wyraz zawiedzenia. Zaraz Brook otworzył drzwi na oścież i silnym ruchem wciągnął do środka Franky’ego.
- Ale – odezwał się radośnie kościotrup. – wujek Franky opowie wam dziś bajkę.
- Hura! – wrzasnęły chórem.
- Oszalałeś, Brook? – szepnął Franky do niego. – Czemu zrzucasz to na mnie?
- Opowiedz im o Ennies Loby – odszepnął Brook, wywołując na twarzy cyborga zdziwienie. – Ostatecznie ty przy tym byłeś.
Franky na chwilę oniemiał. Brook uchylił kapelusza i wyszedł. Odgłos zamykanych drzwi, przywrócił cyborgowi świadomość. Odwrócił się do dzieci, usiadł na krześle, które poprzedniego wieczora zajmował Brook, i zaczął:
- A więc, dzieci, ta bajka zaczyna się dosyć dziwnie. Nagle na środek wielkiego miasta portowego Water 7 spadł z nieba mały statek…
Tymczasem Brook szybkim krokiem szedł przez korytarz. Wziął ze swojej kajuty laskę i futerał ze skrzypcami, a następnie skierował się na ląd. W ciemnościach oświetlanych jedynie ulicznymi latarniami, miasto wydawało mu się o wiele bardziej wrogie, niż wcześniej, chociaż Brook zdawał sobie sprawę, że mogło to mieć również związek z popołudniowym zajściem. W każdym razie od razu rzucił mu się w oczy szyld pobliskiej gospody. Na pewno przesiaduje tam większość mieszkańców płci męskiej. Tak, było ich nawet słychać. Brook nie marnował czasu, tylko ruszył w tamtą stronę.
W gospodzie było tłoczno i głośno. W stęchłym i zadymionym od papierosów powietrzu unosiła się mieszanka zapachu drożdży, drewna i podrzędnego jedzenia. Mężczyźni siedzieli przy małych stolikach, to jedząc coś w bardzo głośny i pozbawiony manier sposób, to pijąc łapczywie, to rozmawiając. Brook przemknął się spokojnie do baru, trzymając laskę i futerał nad głową. Kiedy tylko ktoś go zauważył, posyłał mu chłodne spojrzenie, spluwał na podłogę albo szeptał coś pogardliwego pod nosem. Wreszcie Brook dotarł do baru. Usiadł przy ladzie, kładąc laskę na kolanach, a skrzypce na ladzie. Barman położył piwo przed klientem, koło którego siedział kościotrup, po czym z dezaprobatą rzucił okiem na członka załogi Słomkowych.
- No, no, no – zaczął, pochylając się bardziej ku Brookowi. – Któż to zawitał do mojego baru?
- Czyżby panu piratowi nie podobało się na własnym statku? – spytał złośliwie mężczyzna siedzący koło kościotrupa.
Brook jak najbardziej spodziewał się takiej reakcji. Przyszedł do tego baru tylko po to, aby się z nią zmierzyć. Dlatego otworzył ostrożnie futerał, wyciągnął skrzypce, odwrócił się w stronę tłumu piwoszy, oparł laskę o krzesło i powstał.
- Ja i moi towarzysze nie mamy złych zamiarów wobec was i waszego miasta. Potrzebujemy tylko kilku informacji.
- Łżesz, piracki psie! – wrzasnął jakiś pijaczyna. – Prędzej czy później zaatakujecie.
Po chwili w stronę Brooka poleciały szklanki. Szkielet zgrabnie je ominął kilkoma skłonami, po czym oparł skrzypce na ramieniu i ze stoickim spokojem zaczął na nich grać „Sake Binksa”. Zdumieni piwosze, którzy już przymierzali się, aby rzucić w niego butelkami, momentalnie zamarli na dźwięk wesołej muzyki. Brook zaczął przechadzać się powoli, lecz zdecydowanie po barze. Nie dał po sobie poznać zdenerwowania. Jego pozbawione skóry palce umiejscowione na strunach i smyczku ani razu nie zadrżały, ani razu się też z nerwów nie pomylił. Brook wiedział, że okazanie nawet odrobiny strachu może mu nie wyjść na dobre. Dlatego grał z opanowanie „Sake Binksa”, żywiąc w głębi duszy wielką nadzieję, że przysłowie o muzyce łagodzącej obyczaje okaże się prawdziwe.
Paru gości opadło w zasłuchaniu na krzesła, reszta zaś stała nieruchomo. Na ich twarzach malowało się zmieszanie. Wydawało się, że melodia im się podoba, ale nie wiedzą, co robić. Brook tymczasem powoli zbliżał się do końca zatem powrócił do baru i kilkoma sprawnymi pociągnięciami smyczka zakończył grę. Pokłonił się nisko, a kiedy się prostował, ręką, w której trzymał skrzypce, uderzył o laskę, sprawiając, że opadła głośno na podłogę. Ukryty w niej miecz wysunął się odrobinę i stalowe ostrze zabłysło w mętnym świetle, przywracając na twarze piwoszy dawną wrogość.
- Cholera – syknął Brook, szybko podniósłszy laskę.
- Skoro nie chciałeś nam nic zrobić – zaczął barman. – to czemu przyszedłeś tutaj z mieczem?
- Na wypadek, gdybym musiał się bronić – wyjaśnił spokojnie Brook. – Ostatecznie nie liczyłem na to, że od razu mi uwierzycie.
- Akurat! – wrzasnął ktoś z tłumu.
- Wynoś się stąd! – krzyknął wściekle barman, a reszta gości zaczęła skandować:
- Wynoś się! Wynoś się!
Brook szybko schował skrzypce do futerału i natychmiast opuścił gospodę, zanim by go rozszarpali. Znowu poniósł porażkę. Ostatnio często mu się to przydarzało. Zrezygnowany usiadł na chodniku, kładąc futerał i laskę obok. Popatrzył na zakotwiczony opodal statek Thausend Sunny i zamyślił się. Po tym, co zaszło w gospodzie, nikt mu pewnie nie wyjaśni jak Luffy i reszta zamienili się w dzieci ani tym bardziej jak można ten proces odwrócić. Brook mógł oczywiście spróbować zdobyć zaufanie mieszkańców jeszcze raz, tym razem nie biorąc ze sobą laski, ale wiedział, że to na nic się nie zda. W mgnieniu oka opanowały go niesamowicie silna rozpacz i apatia. Nagle chciał się poddać, nagle miał wrażenie, że porywa się z motyką na słońce.
- O, pan Brook! – czyjś wesoły głos wyrwał go z rozmyślań.
Brook spojrzał na idącą w jego stronę pannę Gladstone. Podniósł się z chodnika, uchylając grzecznie cylinder. Stanęła tuż przed nim i uśmiechnęła się grzecznie.
- Co pan tu robi, panie Brook?
- Próbowałem pokazać pani współmieszkańcom, że nie jestem taki straszny, ale nie udało się.
- Dlaczegóż to? – spytała ze zdumieniem.
- Przez to – odpowiedział, chwytając za laskę. Wysunął trochę miecz z pochwy, aby panna Gladstone mogła to zobaczyć, po czym dodał: – Nieopatrznie wziąłem go ze sobą. Zobaczyli go i utwierdzili w przekonaniu, że przyszedłem zrobić burdę w gospodzie.
- Przykre – stwierdziła smutno nauczycielka, po czym niespodziewanie wzięła go pod rękę i zaczęła gdzieś ciągnąć. Brook się jednak zaraz zatrzymał.
- Chwilka, co pani robi? – spytał lekko zmieszany.
- Zabieram pana na spacer – odparła, uśmiechając się przyjaźnie. – Trzeba pana pocieszyć.
- Jeszcze chwileczkę – powiedział.
Wziął pod pachę futerał i natychmiast do niej dołączył. Znów wzięła go pod rękę i skierowała w uliczkę, którą szedł popołudniu. Brook pomyślał, że wyglądają teraz jak bardzo dystyngowana para.
- Widzę, że lubi pan muzykę – odezwała się panna Gladstone, pokazując oczami futerał ze skrzypcami.
- Tak, na statku jestem muzykiem, a wcześniej należałem do Piratów Rumba – odpowiedział. Czuł się tak swobodnie, że nie obawiał się jej reakcji.
- Piratów Rumba? – zdumiała się, po czym dodała, śmiejąc się: – Nigdy nie słyszałam o takich piratach.
- Nigdy? – Brook również nie krył zdziwienia. Zaraz zmienił ton: – W takim razie trzeba o nich opowiedzieć. Kapitan Yorki zebrał sporą załogę z samych grajków. Mówiliśmy o sobie, że jesteśmy Piraci Rumba, którzy potrafią nawet przywrócić uśmiech na twarzy płaczącego dziecka. Niestety z nich wszystkich ocalałem tylko ja.
- Jak to? –spytała.
Brook spokojnie opowiedział jej, co się stało z jego nakamą na Grand Line. Kiedy skończył, panna Gladstone oświadczyła z wyrozumiałością:
- To musiało być dla pana wielkie nieszczęście, panie Brook.
- Ale – odezwał się radosnym, acz spokojnym tonem, stając i odwracając się w stronę portu. – moja nowa nakama też nie jest zła. Bardzo dużo zawdzięczam swojemu obecnemu kapitanowi.
Przed oczami stanął mu zdeterminowany, dorosły Luffy. Nagle opanowała Brooka nowa energia i wola do działania. Luffy w takiej sytuacji by się nigdy nie poddał. On w żadnej sytuacji by się nie poddał, a już na pewno nie wtedy, kiedy jego załoga była całkiem bezbronna.
- Odprowadzę panią do domu – powiedział. – Jest już bardzo późno i muszę powrócić na statek.
Najuch

Imperator

Licznik postów: 2,656

Najuch, 29-12-2008, 22:23
I znów poważny Brook. Lubisz widzę tą postać, tą postać, fajnie przedstawiony OOC, jak najbardziej. Mam uwagę a mianowicie:
Cytat:moja nowa nakama

jeżeli już musisz używać japońskiego słowa w tekście, zerknij tutaj:
Mój nakama

Moi nakama

Mojego nakama.

Słowo "nakama" nie powinno się odmieniać. Nie jest to słowo w rodzaju żeńskim, aby pisać "mojej nakamy" czy "moich nakam".

Pisz dalej śmiało, wrzucaj trochę dłuższe Chaptery, bo sprawa jest ciekawa, nawet bardzoSmile
RedHatMeg

Piracki oficer

Licznik postów: 661

RedHatMeg, 29-12-2008, 22:36
Dla mnie to ta nakama. Jakoś tak mi się zawsze narzuca. Moze to dlatego, że pierwszy raz jest użyty w kontekście załogi.
Grigorij

Legendarny pierwszy oficer

Licznik postów: 1,334

Grigorij, 29-12-2008, 22:40
Nakama to przyjaciel/towarzysz. Jeśli ten zwrot stosowany jest do załogi to mówi się "moi nakama" (liczba mnoga).
RedHatMeg

Piracki oficer

Licznik postów: 661

RedHatMeg, 29-12-2008, 22:41
Dobra, skupcie sie na fabule. Podoba sie wątek romansowy?
Szogun

Pierwszy oficer

Licznik postów: 1,249

Szogun, 30-12-2008, 01:13
nie! Błagam zrób trochę bardziej uśmiechniętego Brooka ( aczkolwiek nie ma twarzy! SKULL JOKE!). Co do reszty fajnie, wszystko kręci się po wolutku swoim tempem i niech takbędzie!
Najuch

Imperator

Licznik postów: 2,656

Najuch, 30-12-2008, 01:56
Fabułą fabułą, ale język być musi.

O wątku romansowym zbyt mało, żebym mógł się śmiało wypowiedzieć.
miss_sunshine

Piracki wojownik

Licznik postów: 158

miss_sunshine, 30-12-2008, 17:43
Uwielbiam, kiedy tak przedstawiasz Brook;a Smile Tak ladnie go opisujesz - co do watku romansowego, hmm, poczekam az sie dalej rozwinie. O nakamach nawet nie wiedzialam, ze to rodzaj meski, warto wiedziec.
RedHatMeg

Piracki oficer

Licznik postów: 661

RedHatMeg, 31-12-2008, 15:26
Część 6
Brook, Chopper i Franky usiedli przy stole w kuchni, rozpoczynając partię pokera i naradę. Brook przetasował zgrabnie karty, po czym szybkim ruchem zaczął je rozdawać, mówiąc przy tym:
- Więc cóż wiemy do tej pory, panowie? Nasi przyjaciele zostali zamienieni w dzieci dokładnie dwa dni temu. Nie jest to wina atmosfery ani jakiegokolwiek innego oddziaływania tej wyspy – w tym momencie skończył rozdawanie kart i wszyscy trzej rozpoczęli grę. Brook, podniósłszy karty bliżej oczu, ciągnął dalej: – Poza tym tutejsi ludzie nas nie lubią, bo czterdzieści lat temu przybyli tutaj jacyś piraci, którzy ich okradli i powybijali co poniektórych z nich.
- Że też to się nam zawsze zdarza – westchnął Franky. – Musimy odpowiadać za głupie wybryki paru Morgania, gdy sami jesteśmy Main Peace.
- Przysadka mózgowa to nasz jedyny trop – stwierdził Chopper i dodał: – Zmieniam kartę.
- Proszę bardzo – odparł Brook i przysunął mu bliżej talię. Kiedy renifer zmienił kartę, szkielet ciągnął dalej: – No, nie całkiem jedyny trop. Fakt, że obawiają się nas z powodu tego zdarzenia sprzed czterdziestu laty, może nam dostarczyć licznych wskazówek, jeśli dobrze pomyślimy.
- Co masz na myśli, Brook? – spytał Franky, spoglądając na trupa znacząco.
- Na razie sam nie jestem pewien swojej tezy. Mogłem coś przeoczyć. Musimy dowiedzieć się jak najwięcej o tej wiosce, ale to nie będzie łatwe.
- No, po twojej głupiej eskapadzie dziś wieczorem na pewno – odrzekł złośliwie Franky, po czym oświadczył nagle: – Sprawdzam.
Wszyscy trzej rzucili karty na stół. Franky nie miał nic ciekawego, Chopper miał karetę, a Brook wszystkie cztery asy.
- Zdaje się, że wygrałem, panowie – odparł kościotrup, zakładając ręce za głowę.
- Dobrze, że nie graliśmy na pieniądze – stwierdził Chopper i powrócił do poprzedniego tematu: – Masz racje, Brook. Mniej więcej rozumiem, co masz na myśli.
- Dlatego zrobimy tak – zaczął Brook. – Wy jutro zajmiecie się Luffy’m i resztą, a ja rozejrzę się po okolicy i popytam różnych ludzi. Choćby nie wiem co, dowiem się dlaczego nasi przyjaciele to dzieci.
- Sam nie zdziałasz za wiele – odezwał się Franky. – Razem dowiemy się więcej.
- To znaczy, że zostawiacie mnie jutro samego z maluchami?! – krzyknął z oburzeniem Chopper.
- Poradzisz sobie – odrzekł spokojnie Brook. – Walczysz skutecznie z wrogami i chorobami, to co tam dla ciebie ta szóstka dzieci?
- Och, jesteś bardzo miły, ale nie zasłużyłem – zawstydził się renifer.
- Albo nie. Mam inny pomysł – odparł nagle szkielet. Obaj spojrzeli na niego z zainteresowaniem. – Jak stoimy z zapasami?
- Mięso się kończy – odpowiedział niemal natychmiast Franky. – Jak to przy Luffy’m.
- Trzeba będzie spytać Sanjiego jak wstanie, czy czegoś nie potrzebuje – dodał Chopper. – Dlaczego pytasz?
- Wybierzemy się wszyscy razem na małe rodzinne zakupy – oświadczył Brook. – Pod tym pretekstem wyjdziemy na miasto. Zresztą maluchy muszą się poruszać.
- Mam nadzieję, że nie stanie się nic złego – powiedział z powątpiewaniem Franky.
Obaj z Chopperem życzyli Brookowi dobrej nocy i zostawili go samego ze swoimi myślami.

- No, dzieci, trzymajcie się razem i nie schodźcie nam z oczu – zawołał do Luffy’ego i reszty Brook.
- Przecież nie masz oczu, wujku Brook – stwierdził poważnie Zoro.
- Hej, ukradłeś mi skull joke – odparł wesoło kościotrup.
- To dobre! – zaśmiał się Luffy.
Cała załoga zeszła na ląd. Brook trzymał za rękę Sanjiego (aby kuk pomógł mu z uzupełnieniem zapasów) i Luffy’ego (aby go upilnować i nie dopuścić do jakiejś katastrofy). Franky trzymał Zoro i Usoppa, a Chopper w walk poincie miał oko na Robin i Nami. Ludzie, których mijali, zatrzymywali się i patrzyli na nich to z zainteresowaniem, to z wrogością, aż w końcu – po prostu ze zdziwieniem.
- Dobrze, ponieważ wujkowie maja mnóstwo rzeczy do załatwienia, rozdzielimy się, dzieci – zaczął Brook. – Ja, Sanji i Luffy zajmiemy się zapasami.
- A my – zaczął do pozostałych chłopców Franky. – spróbujemy kupić jakieś przybory do rysowania i malowania.
- A my przejdziemy się po okolicy i poszukamy jakiegoś miłego placu zabaw – oznajmił dziewczynkom Chopper.
- Spotykamy się o piątej na statku – oświadczył Brook, po czym szepnął do Franky’ego i Choppera: – Powodzenia, panowie.
- Nawzajem, Brook – odparli niemal jednocześnie.
Rozdzielili się i ruszyli marszem w trzy różne kierunki.

Brook, Luffy i Sanji szli przez targ z przeróżnej ilości jedzeniem. Sanji nie robił Brookowi większych problemów. To Luffy zatrzymywał się oczywiście przy każdym stoisku i z cieknącą śliną przyglądał się smakołykom, które tam pieczono albo wystawiano. Kuk z kolei kiedy tylko znalazł coś interesującego, przystawał, dotykał i oglądał to okiem znawcy, a następnie albo odchodził, albo prosił Brooka, aby kupił to coś w wyznaczonych ilościach. Niebawem wszyscy trzej nosili ciężkie torby z jedzeniem i kilka razy musieli iść na statek, aby je tam zostawić.
Sprzedawcy byli wrodzy wobec kościotrupa, ale, widząc Sanjiego przy pracy albo zainteresowanie Luffy’ego, nagle robili się przyjacielscy, jak to bywa przy klientach. Wtedy Brook mógł zadawać pytania odnośnie wyspy. Odpowiedzi kupców były naprawdę różne:
- Nasza wyspa jest całkiem zwyczajna. Nie ma się czym interesować.
- Wiesz, panie piracie. Ten policyjny idiota, Eli, ma się za stróża porządku, ale olał moją skargę o zakłócanie ciszy nocnej przez tę babę z naprzeciwka.
- Rzadko przyjeżdżają tu piraci. Myślę, że to przez to, że nasza wyspa wydaje się taka licha…
W końcu Sanji zatrzymał się przy pierwszej lepszej rzeźni.
- Kup duuuuuuuuuuuużo mięsa. Naprawdę duuuuuużo mięsa, Sanji – zawołał Luffy, który wraz z Brookiem podszedł do kuka.
- Sanji, lepiej tak zrobić – powiedział Brook.
- Tak, wiem. Jego Diabelski Owoc… – zaczął Sanji, ale zaraz ze zdumienia urwał. Po chwili milczenia dodał: – Skąd o tym wiem?
Złapał się za głowę. Skąd wiedział? Skąd wiedział, że przez swój Diabelski Owoc Luffy ma większy apetyt, niż reszta, i potrzebuje większej ilości mięsa?
- Wejdźmy wreszcie do tej rzeźni – powiedział po chwili. Wszyscy trzej to zrobili.
- W czym ci mogę pomóc, chłopczyku? – spytał z jasnym, ale zapewne wymuszonym profesją uśmiechem, rzeźnik.
Sanji przyjrzał się mięsu i zaczął wybierać, co trzeba. Podczas gdy rzeźnik pakował mięso, Brook do niego zagadał:
- Panie, czy mógłbyś mi opowiedzieć coś o tej wyspie?
- A co tu opowiadać? Nasza wyspa jest zwyczajna. Życie tutaj toczy się bardzo powolnym i spokojnym torem. Aż dziw bierze, że tak długo jest tutaj spokojnie.
- Słyszałem, że od czterdziestu lat – wtrącił Brook, sprawiając, że rzeźnik na moment zamarł, ale zaraz powrócił do swojego zajęcia.
- Tak, od czterdziestu – przyznał.
- Muszę przyznać, że tamto zdarzenie mnie bardzo interesuje. Jednak słyszałem o nim coś piąte przez dziesiąte. Może pan opowie mi o tym coś więcej?
Rzeźnik właśnie skończył pakowanie mięsa i przysunął pakunek bliżej Brooka.
- Ja jestem za młody, aby to pamiętać, ale właściwie również od ludzi starszych nie dowie się pan zbyt wiele. Bardzo chcą zapomnieć o tym zdarzeniu. W końcu stracili wtedy prawie wszystko.
- Rozumiem – westchnął Brook, po czym zmienił temat: – Ile płacę?

Franky rozglądał się ze zdenerwowaniem po ulicy, wołając Zoro i Usoppa. Nie do wiary jak w jednej chwili można stracić z oczu dwóch małych chłopców. Wystarczyło raz skupić się na stoisku z częściami zamiennymi, a już malcy gdzieś się zapodziali. Teraz Franky przeklinał w głębi serca swoją głupotę i próbował ich znaleźć, pytając różnych ludzi, czy widzieli dzieciaka z długim nosem i drugiego – z zielonymi włosami. Na razie nikt nie widział dzieci o tak osobliwym wyglądzie.
Tymczasem dwaj chłopcy właśnie weszli do małego sklepu z zabawkami i artykułami dla dzieci. Wszędzie było na przemian różowo i niebiesko. Na suficie wisiało mnóstwo papierowych dekoracji – rybek, ludków, drzewek z jabłkami, kwiatków i różnych innych taki. Był dział z ubrankami i butami. Był dział dla dziewczynek i dla chłopców. Dla niemowląt i przedszkolaków. Zoro podszedł do kasy i, wspiąwszy się na palcach, zagadnął do kasjerki:
- Przepraszam, gdzie tu są katany?
- W dziale chłopięcym – odparła beznamiętnie.
- Widzisz? – odezwał się do Usoppa zielonowłosy. – Tu wszystko mają. Chodź ze mną po te katany.
Poszli do „działu chłopięcego” i natychmiast dostrzegli zawieszone na hakach plastikowe katany. Zoro podbiegł do nich bliżej i przyjrzał im się z zainteresowaniem. Wziął jedną z nich w rękę i wyciągnął z plastikowej pochwy. Zaraz jednak coś kazało mu włożyć rękojeść zabawki w usta.
- Wypluj to, głupku – szepnął do niego zdenerwowany Usopp. – To jest brudne. Wypluj.
Zoro jednak nie usłuchał tylko wziął jeszcze dwie katany i zaczął przeskakiwać i ciąć w niewidzialnego przeciwnika. Zdenerwowany jego zachowaniem Usopp odsunął się na bok, a tymczasem Zoro zaczął demolować wszystko wokoło.
Te wszystkie ruchy przychodziły Zoro naturalnie. Po prostu nawet o nich nie myślał, tylko wykonywał je automatycznie, jakby ćwiczył je przez lata. mógłby zrobić to wszystko, mając zawiązane oczy. Złapał się na tym już wcześniej, kiedy walczył z Sanjim, ale wtedy miał wrażenie, że dwa patyki to za mało; że jego styl walki wymagał jeszcze jednej broni. Teraz, kiedy wreszcie miał trzy katany, czuł się jakoś dziwnie na miejscu.
Przypomniał sobie dziewczynkę ze swojego snu. Odniósł niejasne wrażenie, że ona już nie żyje i że w związku z tym Zoro musi zrobić coś ważnego.
Z kolei Usopp wyjął procę i z nudów zaczął strzelać pachinkami do zawieszonych na suficie dziwacznych, papierowych dekoracji, robiąc dziury dokładnie w miejscach, gdzie ludki i zwierzęta miały oczy albo gdzie na drzewkach znajdowały się owoce. Podziurawione dekoracje w połączeniu z dziełem demolki Zoro sprawiły, że „dział chłopięcy” wyglądał, jakby przeszło przezeń miniaturowe tornado.
Nagle pojawiła się wściekła ekspedientka. Na widok jej surowego wyrazu twarzy obaj chłopcy zamarli. Usopp schował szybko procę, a Zoro rozluźnił uścisk szczęki, przez co trzymana w buzi katana opadła na ziemię. Twarz Usoppa przyjęła nerwowy uśmiech. Zaczął gorączkowo szukać jakiejś wymówki. Jego umysł w ciągu kilku sekund wymyślił idealne, wydawałoby się, kłamstwo.
- Dobrze, że pani jest – zaczął poważnym tonem długonosy. – Od ponad dwóch godzin szukamy tych wstrętnych psujów-krasnoludków.
- Psujów-krasnoludków? – spytała ekspedientka.
- No, to takie krasnoludki, które kochają psuć różne rzeczy – mówił dalej Usopp. – Ja i Zoro zauważyliśmy je jak niszczyły te cudowne dekoracje i te fajne rzeczy na półkach. Jako dobrzy obywatele, musieliśmy natychmiast zareagować. Ale nam w pewnym momencie uciekły. Pomoże nam pani poszukać psujów-krasnoludków, zanim zniszczą jeszcze coś?
- A nie jest tak, że to wy dwaj, chłopcy, zdemolowaliście to miejsce? – zapytała ekspedientka.
- Nie, mówię prawdę. Proszę się dobrze rozglądać, bo psuje-krasnoludki mogą w każdej chwili panią dopaść – trzymał się swojej wersji Usopp.
- Przestań, Usopp. Jestem dzieckiem i nawet ja w to nie wierzę – powiedział zakłopotany Zoro.
W tym momencie wszedł Franky. Zaczął się gorączkowo rozglądać po całym sklepie z zabawkami, wołając przy tym Zoro i Usoppa. Po chwili znalazł ich i z niedowierzaniem odkrył, co zrobili w „dziale chłopięcym”.
- Bardzo przepraszam – powiedział do ekspedientki cyborg. – Ile wynoszą straty?
Na szczęście wziął ze sobą na wszelki wypadek sporą sumę pieniędzy, więc mógł zapłacić za szkody.

Chopper w swojej normalnej formie siedział sobie na ławce w parku, kiedy Nami i Robin huśtały się na pobliskiej huśtawce. Nagle podszedł do renifera jakiś chłopczyk i zaczął mu się z zainteresowaniem przyglądać.
- Co? – spytał Chopper.
Chłopiec w pierwszej chwili zdziwił się, ale zaraz na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Hej, ludzie! – zawołał, zwracając tym samym na siebie i Choppera uwagę innych dzieci. – Tu jest gadający szop!
- Nie jestem szopem, ignorancie! Jestem reniferem! – wrzasnął z wściekłości Chopper.
Niebawem otoczyła go grupka małych dzieci, które przyglądały się mu z zainteresowaniem. Wiele z nich miało na sobie marynarskie mundurki. Zaczęły dotykać Choppera w różne miejsca, a nawet ciągnąć za rogi.
- Puśćcie mnie! Puśćcie! – krzyczał renifer.
Nami i Robin usłyszały jego krzyk i natychmiast zatrzymały huśtawkę. Pobiegły w tamtą stronę, aby pomóc Chopperowi. Wybiegły przed renifera i odwróciły się twarzami do dzieci.
- Hej, zostawcie wujka Choppera w spokoju – powiedziała Nami.
Nagle przybiegła jakaś kobieta z włosami upiętymi w kok i różowymi oczami. Wszystkie dzieci w mundurkach spojrzały na nią i momentalnie na ich twarzach pojawiło się zakłopotanie. Popatrzyła na nie chłodno, po czym spytała:
- Co tu się dzieje, dzieci? Dlaczego zaczepiacie tego miłego pana?
- Tak, właśnie. Proszę z nimi coś zrobić – oznajmił Chopper.
- Pamiętacie dzieci, co wam mówiłam o zaczepianiu obcych – powiedziała do dzieci, które spuściły wzrok i odparły chórem ze skruchą:
- Tak jest, pani Gladstone.
- No, to przeproście tego pana i wracamy do szkoły.
- Tak jest pani Gladstone – odpowiedziały i wszystkie razem pokłoniły się nisko Chopperowi, mówiąc – Prze-pra-sza-my.
Panna Gladstone wraz z dziećmi opuściła plac zabaw. Po krótkiej chwili namysłu, Chopper postanowił zrobić to samo. Zeskoczył z ławki, przyjął formę walk point i powiedział do dziewczynek:
- Wracajmy na statek. Już prawie piąta.
- Tak jest, panie doktorze – odpowiedziała Robin.
Szogun

Pierwszy oficer

Licznik postów: 1,249

Szogun, 31-12-2008, 17:58
fajnie, widzę że fik głównie skupia się na Brooku i jego rozmyślaniach. Fajnie szkoda tylko, że ten rozdział nie wniósł nic nowego do historii. Poprostu Meguś nic konkretnego się nie stało. Wiem, że zamierzałaś zrobić coś lekkiego, familijnego, udało ci się jak najbardziej tylko właśnie żeby jeszcze akcja ruszyła do przodu.

A i jest 5 Buggy! Tongue
1 2 3
Subskrybuj ten wątek Odpowiedź