Część 6
Brook, Chopper i Franky usiedli przy stole w kuchni, rozpoczynając partię pokera i naradę. Brook przetasował zgrabnie karty, po czym szybkim ruchem zaczął je rozdawać, mówiąc przy tym:
- Więc cóż wiemy do tej pory, panowie? Nasi przyjaciele zostali zamienieni w dzieci dokładnie dwa dni temu. Nie jest to wina atmosfery ani jakiegokolwiek innego oddziaływania tej wyspy – w tym momencie skończył rozdawanie kart i wszyscy trzej rozpoczęli grę. Brook, podniósłszy karty bliżej oczu, ciągnął dalej: – Poza tym tutejsi ludzie nas nie lubią, bo czterdzieści lat temu przybyli tutaj jacyś piraci, którzy ich okradli i powybijali co poniektórych z nich.
- Że też to się nam zawsze zdarza – westchnął Franky. – Musimy odpowiadać za głupie wybryki paru Morgania, gdy sami jesteśmy Main Peace.
- Przysadka mózgowa to nasz jedyny trop – stwierdził Chopper i dodał: – Zmieniam kartę.
- Proszę bardzo – odparł Brook i przysunął mu bliżej talię. Kiedy renifer zmienił kartę, szkielet ciągnął dalej: – No, nie całkiem jedyny trop. Fakt, że obawiają się nas z powodu tego zdarzenia sprzed czterdziestu laty, może nam dostarczyć licznych wskazówek, jeśli dobrze pomyślimy.
- Co masz na myśli, Brook? – spytał Franky, spoglądając na trupa znacząco.
- Na razie sam nie jestem pewien swojej tezy. Mogłem coś przeoczyć. Musimy dowiedzieć się jak najwięcej o tej wiosce, ale to nie będzie łatwe.
- No, po twojej głupiej eskapadzie dziś wieczorem na pewno – odrzekł złośliwie Franky, po czym oświadczył nagle: – Sprawdzam.
Wszyscy trzej rzucili karty na stół. Franky nie miał nic ciekawego, Chopper miał karetę, a Brook wszystkie cztery asy.
- Zdaje się, że wygrałem, panowie – odparł kościotrup, zakładając ręce za głowę.
- Dobrze, że nie graliśmy na pieniądze – stwierdził Chopper i powrócił do poprzedniego tematu: – Masz racje, Brook. Mniej więcej rozumiem, co masz na myśli.
- Dlatego zrobimy tak – zaczął Brook. – Wy jutro zajmiecie się Luffy’m i resztą, a ja rozejrzę się po okolicy i popytam różnych ludzi. Choćby nie wiem co, dowiem się dlaczego nasi przyjaciele to dzieci.
- Sam nie zdziałasz za wiele – odezwał się Franky. – Razem dowiemy się więcej.
- To znaczy, że zostawiacie mnie jutro samego z maluchami?! – krzyknął z oburzeniem Chopper.
- Poradzisz sobie – odrzekł spokojnie Brook. – Walczysz skutecznie z wrogami i chorobami, to co tam dla ciebie ta szóstka dzieci?
- Och, jesteś bardzo miły, ale nie zasłużyłem – zawstydził się renifer.
- Albo nie. Mam inny pomysł – odparł nagle szkielet. Obaj spojrzeli na niego z zainteresowaniem. – Jak stoimy z zapasami?
- Mięso się kończy – odpowiedział niemal natychmiast Franky. – Jak to przy Luffy’m.
- Trzeba będzie spytać Sanjiego jak wstanie, czy czegoś nie potrzebuje – dodał Chopper. – Dlaczego pytasz?
- Wybierzemy się wszyscy razem na małe rodzinne zakupy – oświadczył Brook. – Pod tym pretekstem wyjdziemy na miasto. Zresztą maluchy muszą się poruszać.
- Mam nadzieję, że nie stanie się nic złego – powiedział z powątpiewaniem Franky.
Obaj z Chopperem życzyli Brookowi dobrej nocy i zostawili go samego ze swoimi myślami.
- No, dzieci, trzymajcie się razem i nie schodźcie nam z oczu – zawołał do Luffy’ego i reszty Brook.
- Przecież nie masz oczu, wujku Brook – stwierdził poważnie Zoro.
- Hej, ukradłeś mi skull joke – odparł wesoło kościotrup.
- To dobre! – zaśmiał się Luffy.
Cała załoga zeszła na ląd. Brook trzymał za rękę Sanjiego (aby kuk pomógł mu z uzupełnieniem zapasów) i Luffy’ego (aby go upilnować i nie dopuścić do jakiejś katastrofy). Franky trzymał Zoro i Usoppa, a Chopper w walk poincie miał oko na Robin i Nami. Ludzie, których mijali, zatrzymywali się i patrzyli na nich to z zainteresowaniem, to z wrogością, aż w końcu – po prostu ze zdziwieniem.
- Dobrze, ponieważ wujkowie maja mnóstwo rzeczy do załatwienia, rozdzielimy się, dzieci – zaczął Brook. – Ja, Sanji i Luffy zajmiemy się zapasami.
- A my – zaczął do pozostałych chłopców Franky. – spróbujemy kupić jakieś przybory do rysowania i malowania.
- A my przejdziemy się po okolicy i poszukamy jakiegoś miłego placu zabaw – oznajmił dziewczynkom Chopper.
- Spotykamy się o piątej na statku – oświadczył Brook, po czym szepnął do Franky’ego i Choppera: – Powodzenia, panowie.
- Nawzajem, Brook – odparli niemal jednocześnie.
Rozdzielili się i ruszyli marszem w trzy różne kierunki.
Brook, Luffy i Sanji szli przez targ z przeróżnej ilości jedzeniem. Sanji nie robił Brookowi większych problemów. To Luffy zatrzymywał się oczywiście przy każdym stoisku i z cieknącą śliną przyglądał się smakołykom, które tam pieczono albo wystawiano. Kuk z kolei kiedy tylko znalazł coś interesującego, przystawał, dotykał i oglądał to okiem znawcy, a następnie albo odchodził, albo prosił Brooka, aby kupił to coś w wyznaczonych ilościach. Niebawem wszyscy trzej nosili ciężkie torby z jedzeniem i kilka razy musieli iść na statek, aby je tam zostawić.
Sprzedawcy byli wrodzy wobec kościotrupa, ale, widząc Sanjiego przy pracy albo zainteresowanie Luffy’ego, nagle robili się przyjacielscy, jak to bywa przy klientach. Wtedy Brook mógł zadawać pytania odnośnie wyspy. Odpowiedzi kupców były naprawdę różne:
- Nasza wyspa jest całkiem zwyczajna. Nie ma się czym interesować.
- Wiesz, panie piracie. Ten policyjny idiota, Eli, ma się za stróża porządku, ale olał moją skargę o zakłócanie ciszy nocnej przez tę babę z naprzeciwka.
- Rzadko przyjeżdżają tu piraci. Myślę, że to przez to, że nasza wyspa wydaje się taka licha…
W końcu Sanji zatrzymał się przy pierwszej lepszej rzeźni.
- Kup duuuuuuuuuuuużo mięsa. Naprawdę duuuuuużo mięsa, Sanji – zawołał Luffy, który wraz z Brookiem podszedł do kuka.
- Sanji, lepiej tak zrobić – powiedział Brook.
- Tak, wiem. Jego Diabelski Owoc… – zaczął Sanji, ale zaraz ze zdumienia urwał. Po chwili milczenia dodał: – Skąd o tym wiem?
Złapał się za głowę. Skąd wiedział? Skąd wiedział, że przez swój Diabelski Owoc Luffy ma większy apetyt, niż reszta, i potrzebuje większej ilości mięsa?
- Wejdźmy wreszcie do tej rzeźni – powiedział po chwili. Wszyscy trzej to zrobili.
- W czym ci mogę pomóc, chłopczyku? – spytał z jasnym, ale zapewne wymuszonym profesją uśmiechem, rzeźnik.
Sanji przyjrzał się mięsu i zaczął wybierać, co trzeba. Podczas gdy rzeźnik pakował mięso, Brook do niego zagadał:
- Panie, czy mógłbyś mi opowiedzieć coś o tej wyspie?
- A co tu opowiadać? Nasza wyspa jest zwyczajna. Życie tutaj toczy się bardzo powolnym i spokojnym torem. Aż dziw bierze, że tak długo jest tutaj spokojnie.
- Słyszałem, że od czterdziestu lat – wtrącił Brook, sprawiając, że rzeźnik na moment zamarł, ale zaraz powrócił do swojego zajęcia.
- Tak, od czterdziestu – przyznał.
- Muszę przyznać, że tamto zdarzenie mnie bardzo interesuje. Jednak słyszałem o nim coś piąte przez dziesiąte. Może pan opowie mi o tym coś więcej?
Rzeźnik właśnie skończył pakowanie mięsa i przysunął pakunek bliżej Brooka.
- Ja jestem za młody, aby to pamiętać, ale właściwie również od ludzi starszych nie dowie się pan zbyt wiele. Bardzo chcą zapomnieć o tym zdarzeniu. W końcu stracili wtedy prawie wszystko.
- Rozumiem – westchnął Brook, po czym zmienił temat: – Ile płacę?
Franky rozglądał się ze zdenerwowaniem po ulicy, wołając Zoro i Usoppa. Nie do wiary jak w jednej chwili można stracić z oczu dwóch małych chłopców. Wystarczyło raz skupić się na stoisku z częściami zamiennymi, a już malcy gdzieś się zapodziali. Teraz Franky przeklinał w głębi serca swoją głupotę i próbował ich znaleźć, pytając różnych ludzi, czy widzieli dzieciaka z długim nosem i drugiego – z zielonymi włosami. Na razie nikt nie widział dzieci o tak osobliwym wyglądzie.
Tymczasem dwaj chłopcy właśnie weszli do małego sklepu z zabawkami i artykułami dla dzieci. Wszędzie było na przemian różowo i niebiesko. Na suficie wisiało mnóstwo papierowych dekoracji – rybek, ludków, drzewek z jabłkami, kwiatków i różnych innych taki. Był dział z ubrankami i butami. Był dział dla dziewczynek i dla chłopców. Dla niemowląt i przedszkolaków. Zoro podszedł do kasy i, wspiąwszy się na palcach, zagadnął do kasjerki:
- Przepraszam, gdzie tu są katany?
- W dziale chłopięcym – odparła beznamiętnie.
- Widzisz? – odezwał się do Usoppa zielonowłosy. – Tu wszystko mają. Chodź ze mną po te katany.
Poszli do „działu chłopięcego” i natychmiast dostrzegli zawieszone na hakach plastikowe katany. Zoro podbiegł do nich bliżej i przyjrzał im się z zainteresowaniem. Wziął jedną z nich w rękę i wyciągnął z plastikowej pochwy. Zaraz jednak coś kazało mu włożyć rękojeść zabawki w usta.
- Wypluj to, głupku – szepnął do niego zdenerwowany Usopp. – To jest brudne. Wypluj.
Zoro jednak nie usłuchał tylko wziął jeszcze dwie katany i zaczął przeskakiwać i ciąć w niewidzialnego przeciwnika. Zdenerwowany jego zachowaniem Usopp odsunął się na bok, a tymczasem Zoro zaczął demolować wszystko wokoło.
Te wszystkie ruchy przychodziły Zoro naturalnie. Po prostu nawet o nich nie myślał, tylko wykonywał je automatycznie, jakby ćwiczył je przez lata. mógłby zrobić to wszystko, mając zawiązane oczy. Złapał się na tym już wcześniej, kiedy walczył z Sanjim, ale wtedy miał wrażenie, że dwa patyki to za mało; że jego styl walki wymagał jeszcze jednej broni. Teraz, kiedy wreszcie miał trzy katany, czuł się jakoś dziwnie na miejscu.
Przypomniał sobie dziewczynkę ze swojego snu. Odniósł niejasne wrażenie, że ona już nie żyje i że w związku z tym Zoro musi zrobić coś ważnego.
Z kolei Usopp wyjął procę i z nudów zaczął strzelać pachinkami do zawieszonych na suficie dziwacznych, papierowych dekoracji, robiąc dziury dokładnie w miejscach, gdzie ludki i zwierzęta miały oczy albo gdzie na drzewkach znajdowały się owoce. Podziurawione dekoracje w połączeniu z dziełem demolki Zoro sprawiły, że „dział chłopięcy” wyglądał, jakby przeszło przezeń miniaturowe tornado.
Nagle pojawiła się wściekła ekspedientka. Na widok jej surowego wyrazu twarzy obaj chłopcy zamarli. Usopp schował szybko procę, a Zoro rozluźnił uścisk szczęki, przez co trzymana w buzi katana opadła na ziemię. Twarz Usoppa przyjęła nerwowy uśmiech. Zaczął gorączkowo szukać jakiejś wymówki. Jego umysł w ciągu kilku sekund wymyślił idealne, wydawałoby się, kłamstwo.
- Dobrze, że pani jest – zaczął poważnym tonem długonosy. – Od ponad dwóch godzin szukamy tych wstrętnych psujów-krasnoludków.
- Psujów-krasnoludków? – spytała ekspedientka.
- No, to takie krasnoludki, które kochają psuć różne rzeczy – mówił dalej Usopp. – Ja i Zoro zauważyliśmy je jak niszczyły te cudowne dekoracje i te fajne rzeczy na półkach. Jako dobrzy obywatele, musieliśmy natychmiast zareagować. Ale nam w pewnym momencie uciekły. Pomoże nam pani poszukać psujów-krasnoludków, zanim zniszczą jeszcze coś?
- A nie jest tak, że to wy dwaj, chłopcy, zdemolowaliście to miejsce? – zapytała ekspedientka.
- Nie, mówię prawdę. Proszę się dobrze rozglądać, bo psuje-krasnoludki mogą w każdej chwili panią dopaść – trzymał się swojej wersji Usopp.
- Przestań, Usopp. Jestem dzieckiem i nawet ja w to nie wierzę – powiedział zakłopotany Zoro.
W tym momencie wszedł Franky. Zaczął się gorączkowo rozglądać po całym sklepie z zabawkami, wołając przy tym Zoro i Usoppa. Po chwili znalazł ich i z niedowierzaniem odkrył, co zrobili w „dziale chłopięcym”.
- Bardzo przepraszam – powiedział do ekspedientki cyborg. – Ile wynoszą straty?
Na szczęście wziął ze sobą na wszelki wypadek sporą sumę pieniędzy, więc mógł zapłacić za szkody.
Chopper w swojej normalnej formie siedział sobie na ławce w parku, kiedy Nami i Robin huśtały się na pobliskiej huśtawce. Nagle podszedł do renifera jakiś chłopczyk i zaczął mu się z zainteresowaniem przyglądać.
- Co? – spytał Chopper.
Chłopiec w pierwszej chwili zdziwił się, ale zaraz na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Hej, ludzie! – zawołał, zwracając tym samym na siebie i Choppera uwagę innych dzieci. – Tu jest gadający szop!
- Nie jestem szopem, ignorancie! Jestem reniferem! – wrzasnął z wściekłości Chopper.
Niebawem otoczyła go grupka małych dzieci, które przyglądały się mu z zainteresowaniem. Wiele z nich miało na sobie marynarskie mundurki. Zaczęły dotykać Choppera w różne miejsca, a nawet ciągnąć za rogi.
- Puśćcie mnie! Puśćcie! – krzyczał renifer.
Nami i Robin usłyszały jego krzyk i natychmiast zatrzymały huśtawkę. Pobiegły w tamtą stronę, aby pomóc Chopperowi. Wybiegły przed renifera i odwróciły się twarzami do dzieci.
- Hej, zostawcie wujka Choppera w spokoju – powiedziała Nami.
Nagle przybiegła jakaś kobieta z włosami upiętymi w kok i różowymi oczami. Wszystkie dzieci w mundurkach spojrzały na nią i momentalnie na ich twarzach pojawiło się zakłopotanie. Popatrzyła na nie chłodno, po czym spytała:
- Co tu się dzieje, dzieci? Dlaczego zaczepiacie tego miłego pana?
- Tak, właśnie. Proszę z nimi coś zrobić – oznajmił Chopper.
- Pamiętacie dzieci, co wam mówiłam o zaczepianiu obcych – powiedziała do dzieci, które spuściły wzrok i odparły chórem ze skruchą:
- Tak jest, pani Gladstone.
- No, to przeproście tego pana i wracamy do szkoły.
- Tak jest pani Gladstone – odpowiedziały i wszystkie razem pokłoniły się nisko Chopperowi, mówiąc – Prze-pra-sza-my.
Panna Gladstone wraz z dziećmi opuściła plac zabaw. Po krótkiej chwili namysłu, Chopper postanowił zrobić to samo. Zeskoczył z ławki, przyjął formę walk point i powiedział do dziewczynek:
- Wracajmy na statek. Już prawie piąta.
- Tak jest, panie doktorze – odpowiedziała Robin.