gook napisał(a):Brakuje wprost słów by skomentować.
Aż tak źle :zdziwko: ?
Rozdział III
Salę wypełniały jęki umierających. Ludzie konali w cierpieniach. Niektórzy mieli pourywane kończyny, niektórzy krztusili się własną krwią, niektórzy tracili przytomność z bólu. Lekarze nie byli w stanie wszystkim pomóc. Każdego dnia napływali nowi ranni i tylko część z nich mogła przeżyć. Bez względu na starania, ze stratami trzeba było się pogodzić.
Przy jednym z łóżek stała pielęgniarka i człowiek w mundurze pułkownika.
- Jak się czujecie, towarzyszu? – spytał rannego, ale mężczyzna tylko leżał nieruchomo i wpatrywał się w jeden punkt.
- Zachowuje się tak, odkąd go tu przynieśliśmy, mimo, że jego obrażenia nie są poważne – wyjaśniła siostra. – To z powodu szoku. Potrzebuje trochę czasu żeby dojść do siebie.
- Słyszycie mnie, Fedorov? – Pułkownik zbliżył się do rannego. – Jesteście bezpieczni.
Nagle Borys przeniósł wzrok na przełożonego, choć zrobił to bardzo mechanicznie. Jego wyraz twarzy nie zmienił się, a spojrzenie wciąż wydawało się dziwnie nieobecne.
- Zabiłem ich... – wymamrotał.
- Nikogo nie zabiliście. To było jedno z nieszczęść, z którymi musimy się liczyć.
- Z mojej winy...
- Odpocznijcie. Wrócę później.
Adam wciąż miał trochę pokiereszowaną twarz, ale Nina go opatrzyła, więc ból znikał. Zresztą sam zaczął bójkę, więc nie narzekał. Siedział w swym nowym mieszkaniu, wpatrując się w okno. Pangeanie, bo tak nazywali siebie tubylcy, użyczyli przybyszom jeden dom, w którym każdy miał swój pokój. Bez specjalnych luksusów, ale ogólnie były wygodne.
- Można wejść? – Adam usłyszał głos Borysa i pukanie do drzwi.
- Pewnie – odparł bez przekonania.
Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Fedorov, trzymając flaszkę.
- Jesteś jedyną osobą, z którą jestem skłonny podzielić się bimbrem – powiedział.
- Skąd masz bimber? – zdziwił się chłopak.
- Moja główna zasada: „ilekroć jesteś w nowym miejscu, w pierwszej kolejności znajdź osobę pędzącą bimber”.
- Dzięki, ale nie mam ochoty.
- Daj spokój. Utknęliśmy tu na dwa miesiące, więc równie dobrze, możemy mieć z tego trochę przyjemności.
- Otóż to, utknęliśmy tu na dwa miesiące i wcale mi się to nie podoba.
Borys postawił butelkę na stole i usiadł przy Adamie.
- Co cię dręczy? – spytał.
- Mam młodszą siostrę, Julię. Ona martwi się o mnie, a ja nawet nie mogę wysłać listu.
- Powiedz mi, Adaś, gdybyś się tu nie znalazł, co byś teraz robił?
- Pewnie... walczyłbym.
- No właśnie. Jak myślisz, jakie byłyby twoje szanse na przeżycie?
Adam nic nie odpowiedział, ale domyślał się do czego Borys zmierza.
- Powinieneś się cieszyć, że siedzisz tutaj zamiast w okopach.
- Ale mimo to mój obowiązek...
- Powiedz mi, jak długo służysz? – Borys mu przerwał.
- No cóż... przyznaję, że od niedawna. – Chłopak się zarumienił. – Pewnie masz mnie za żółtodzioba, ale wierz mi, widziałem jak umierają ludzie. Wiem jak wygląda prawdziwa wojna.
- Zakładam, że nie byłeś na froncie, a to znaczy, że nie masz pojęcia jak wygląda prawdziwa wojna.
Słowa Borysa wyraźnie nim wzburzyły. Już miał ochotę mu dogadać, ale nagle dotarło do niego, że może najpierw powinien go wysłuchać.
- Brałem udział w bitwie pod Stalingradem i zapewniam cię, że tego, co widziałem, nie da się opisać. – Fedorov stał się tak poważny jak nigdy dotąd.
- Byłeś tam? Przecież jesteś szpiegiem. Po co mieliby wysyłać tak dobrego człowieka na pewną śmierć? – zdziwił się chłopak.
- Sam się zgłosiłem. Szpiegiem zostałem niedługo później, więc właściwie też jestem żółtodziobem.
- Nie rozumiem. Przecież wiedziałeś na co się piszesz? Czemu się zgłosiłeś?
- Bo miałem nadzieję, że zginę. Właśnie dlatego. Dostawaliśmy jeden karabin na parę i jeden zestaw pocisków. Jeśli ktoś zginął, druga osoba z pary brała karabin. To nie była bitwa, to była rzeź.
Adam przełknął ślinę. Sama próba wyobrażenia sobie tego, co mówił mu Borys przyprawiała go o dreszcze.
- Dlaczego chciałeś umrzeć? – spytał.
- Byłem inżynierem saperem. Raz dowodziłem oddziałem. Sądziłem, że jestem dobry i zbagatelizowałem niebezpieczeństwo. Z własnej głupoty wprowadziłem ich na pole minowe. Ponieważ zamykałem pochód, byłem jedynym, który przeżył. Nie pamiętam dokładnie tego co się działo od czasu pierwszej eksplozji do momentu gdy znalazłem się w szpitalu. Ale podobno, gdy mnie znaleźli byłem cały opryskany krwią i szczątkami kolegów. Kiedy wyszedłem z szoku, pragnąłem umrzeć. Obwiniałem się za ich śmierć. Dlatego postanowiłem zginąć ku chwale Stalina. I znowu jakimś cudem przeżyłem. Wtedy zrozumiałem, że może to nie był przypadek. Że może żyję, bo wciąż mam jeszcze do spełnienia jakąś ważną rolę.
Adam przez chwilę siedział osłupiały. To, co opowiedział mu Borys wstrząsnęło nim. Wciąż jednak wielu rzeczy nie rozumiał.
- Jak to możliwe, że po przeżyciu czegoś tak strasznego, udaje ci się zachować pogodę ducha? Prawie zawsze się uśmiechasz.
- Gdybym nie wyrobił sobie takiego podejścia do życia, już dawno bym zwariował – śmiertelna powaga powoli ustępowała. – Opowiem ci pewien kawał. Był sobie mężczyzna, który miał dwóch synów bliźniaków. Jeden z nich był pesymistą, a drugi optymistą. Nadszedł dzień ich urodzin i mężczyzna stwierdził, że musi im coś kupić. Nie wiedział jednak co, więc udał się z tym do mędrca. Mędrzec mu na to powiedział, żeby pesymiście kupił konia, a optymiście tonę końskiego gówna. Mężczyzna tak uczynił. Po jakimś czasie odwiedził syna pesymistę i spytał się co u niego. Ten mu na to, że koń mu się nie podoba, bo kolor nie ten, bo nie ma siodła i w ogóle wybrakowany. Mężczyzna poszedł do optymisty. Zauważył górę gówna w jego ogrodzie i syna jak przerzuca je łopatą. Pyta się więc „co robisz?” Na to syn: „Tu na pewno musi być jakiś koń.” – Adam mimowolnie się zaśmiał. – Czy teraz rozumiesz? Zawsze szukaj konia, nieważne jak wielkie jest gówno.
Adam uśmiechnął się. Teraz czuł się trochę lepiej.
- To otwórz tą flaszkę – zaproponował.
Zadowolony Borys napełnił kieliszki, które najwyraźniej również miał od tubylców. Opróżnili je za jednym razem. Adam się skrzywił, a Borys wyszczerzył zęby w uśmiechu, widząc, że chłopak odczuł moc specyfiku.
- Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie martwi. – Polak wrócił do tematu. – Co będzie, gdy już wrócimy do naszego... wymiaru, czy jak to się tam nazywa? Trochę trudno będzie wytłumaczyć dwumiesięczne zniknięcie.
- Na razie nie zaprzątaj sobie tym głowy. Pamiętaj, że jestem szpiegiem. Mogę wiele załatwić.
- Czy zatem nie sądzisz, że powinniśmy uważać na Ulricha i Ninę? Oni mogą coś kombinować.
- Wiem, ale póki jesteśmy tutaj, nie stanowią zagrożenia. Muszą z nami współpracować, jeśli chcą się stąd wydostać. Jednak jak już przejdziemy na drugą stronę musimy być czujni.
Siedzieli razem dość długo. Opróżnili flaszkę i w rezultacie Adam zasnął pod stołem. Ponieważ Borys czuł tylko lekkie mrowienie w palcach, położył chłopaka do łóżka, a sam poszedł do siebie.
Wkrótce Sylur pokazał całej czwórce jak wygląda tajemnicza machina zdolna przenosić ludzi między światami. Właściwie prezentowała się dość prosto. Były to dwa słupy, zrobione z materiału przypominającego bazalt, stojące na polanie. Wydrążono w nich poziome otwory, w których tkwił rządek kryształów. Przybysze nie mieli zielonego pojęcia jak to może działać.
- Kiedy człowiek stanie pomiędzy tymi słupami, zostaje natychmiast przeniesiony – wyjaśnił Sylur. – Jak już jednak wspominałem, potrzebujemy nowych kryształów.
- Czy to znaczy, że te stare nadają się już do wyrzucenia? – spytała Nina.
- Bynajmniej. Odzyskują energię, ale dopiero po dłuższym czasie. Aż tak długo czekać nie możemy.
Wszyscy tylko przytaknęli. Nie za bardzo rozumieli o co chodzi w tych kryształach, ale najważniejsze by działały.
- Oczywiście możecie pomóc nam przy wydobyciu. To przyspieszy wasz powrót. – Sylur uśmiechnął się znacząco.
- To mi się podoba. Wszyscy ludzie tutaj żyją w idealnej komunie. Pracują na rzecz społeczności i dzielą się dobrami. Moglibyśmy się wiele od nich nauczyć.
- Borys?
- Co?
- Przymknij się.
Nina i Borys kopali w ziemi wraz z tubylcami.
- Postaraj się na to spojrzeć od dobrej strony – rzekł blondyn. – Trochę ruchu na świeżym powietrzu nikomu jeszcze nie zaszkodziło.
- Robię to tylko dlatego, ponieważ chcę się stąd jak najszybciej wydostać – odparła kobieta.
- Mam nadzieję, że nasi koledzy przez ten czas się nie pozabijają – zaśmiał się Borys, spoglądając na Adama i Ulricha, którzy znajdowali się kilka metrów dalej.
Polak pracował dość intensywnie, ale Richter tylko stał i podpierał się łopatą.
- Wiesz, mógłbyś coś pomóc – wygarnął mu Adam.
- Nie widzę powodu, dla którego miałbym spełniać zachcianki tubylców.
- Nie zachciankę. Prośbę.
- To tym bardziej nie mam obowiązku tego robić.
- A co? Twoja nazistowska duma mogłaby ucierpieć gdybyś to zrobił?
- Po prostu jestem stworzony do wyższych celów – odparł spokojnie Ulrich.
- Podaj mi choć jeden powód, dla którego miałoby tak być.
- Podam ci dwa: arystokracja i czystość rasowa.
- A to zabawne, bo z tymi czarnymi włosami wyglądasz jak mieszanka czegoś tam z... czymś tam. Założę się, że w Hitlerjugend się z ciebie śmiali – dogryzł mu Adam.
Jego słowa odniosły większy skutek niż się spodziewał. Richter momentalnie spochmurniał, po czym rzucił łopatę i odszedł bez słowa w las.
- Hej, ja żartowałem! – Adam krzyknął za nim, ale esesman znikł już za drzewami.
Chłopak wzruszył ramionami i wrócił do kopania. Nie spodziewał się, że Richter tak łatwo się obrazi, ale nie zamierzał biec z przeprosinami. W sumie to Ulrichowi się należało. Za bardzo zadzierał nosa.
Adam przez jakiś czas pracował w spokoju i spodziewał się, że Richter zaraz wróci, ale tak się nie stało. Chłopak starał się nie myśleć o wkurzającym go Niemcu, ale zamiast tego coraz bardziej się niepokoił. Sam nie potrafił tego wytłumaczyć, ale bał się, że Ulrichowi mogło się coś stać. Powtarzał sobie, że tak naprawdę go to nie obchodzi, ale nie mógł oszukać samego siebie. Wreszcie nie wytrzymał i udał się na poszukiwania.
- Jesteś tu, Richter?! – wołał przedzierając się przez las. – Chyba się na mnie nie obraziłeś?! To był tylko żart! ‘Żart’, znacie w SS coś takiego? – ale odpowiadała mu tylko cisza.
Dopiero po chwili usłyszał szelest i zobaczył jakiś ruch w zaroślach.
- Richter, to ty? – spytał.
To co wyskoczyło na niego z krzaków bynajmniej nie przypominało Richtera. Było trochę podobne do wilka, ale o wiele większe i zdecydowanie bardziej paskudne. Adam, zdając sobie sprawę z zagrożenia, chwycił broń i wstrzelił. Ranne zwierze upadło na ziemię. Z trwogą w oczach spoglądał na kreaturę. Podszedł bliżej, by stwierdzić, czy jest martwa, ale to był błąd. Istota wstała i ponownie rzuciła się na niego. Tym razem nie zdążył strzelić. Zwierzę zatopiło zębiska w jego ramieniu, powalając na ziemię. Chciał sięgnąć po pistolet, który wypadł mu z dłoni, ale nie był w stanie. Zastosował więc inną metodę. Wsadził zwierzęciu palec w oko, co dało mu chwilę na ucieczkę. Zrobił parę kroków, ale wtedy poczuł zęby zaciskające się na jego łydce i znowu upadł. Przez chwilę wydawało mu się, że to już koniec i zostanie pożarty żywcem, ale wtem usłyszał kilka strzałów i zwierzę puściło.
Wciąż w częściowym szoku, spojrzał przed siebie i ujrzał Ulricha, stojącego z dymiącą jeszcze bronią. Kreatura wyglądała na martwą.
- Możesz wstać? – Niemiec podbiegł do Adama.
- Chyba tak... aghhhhh... – Dopiero teraz poczuł jak bardzo go boli.
- Musimy jak najszybciej wrócić do osady. To zwierzę mogło być wściekłe.
Adam zrobił kilka kroków, ale z wielkim trudem.
- Tak jak myślałem, nie możesz iść samodzielnie. – To mówiąc Ulrich wziął go na plecy, co bardzo zaskoczyło Adama.
- Poradzę sobie sam.
- Nie ma na to czasu. Innym razem pozgrywasz twardziela. - Richter ruszył przed siebie, niosąc na plecach biednego, pogryzionego Adama, który z jednej strony był zły na siebie, że musi przyjmować pomoc od esesmana, a z drugiej wdzięczny, że Richter pojawił się w porę.